Zerwałam więzi męża z rodziną ciągnącą go w dół – czy miałam do tego prawo?
Wszystko zaczęło się od krzyku. – „Nie pozwolę ci zabrać mojego syna!” – wrzasnęła teściowa, stojąc w progu naszej ciasnej kuchni. Stałam naprzeciwko niej, z walizką w ręku, a mój mąż – Paweł – siedział przy stole, blady jak ściana. W powietrzu wisiała groza. Czułam, jak serce wali mi w piersi, a dłonie drżą. To był moment, w którym wiedziałam, że nie ma już odwrotu.
Mam na imię Marta. Kiedy poznałam Pawła, wydawało mi się, że los wreszcie się do mnie uśmiechnął. Był czuły, spokojny, miał marzenia – chciał być nauczycielem historii, pisać książki. Ale jego rodzina… od początku czułam, że coś jest nie tak. Mieszkali w małej miejscowości pod Piotrkowem Trybunalskim. Matka – pani Zofia – była kobietą twardą, apodyktyczną i wiecznie niezadowoloną. Ojciec – pan Stanisław – milczący, zgaszony przez lata życia z żoną. Paweł miał jeszcze siostrę, Agnieszkę, która nigdy nie wyjechała z domu i wciąż powtarzała: „Po co się wychylać? Tu jest bezpiecznie”.
Po ślubie zamieszkaliśmy u teściów. Wydawało się to rozsądne – oszczędność na wynajmie, pomoc przy remoncie starego domu. Szybko jednak okazało się, że to pułapka. Każdy mój ruch był komentowany. „A po co tyle przypraw do zupy? U nas zawsze się gotowało prosto” – mówiła Zofia z pogardą. Gdy Paweł wracał zmęczony z pracy w szkole podstawowej, matka już czekała z listą pretensji: „Czemu nie pomogłeś ojcu w ogrodzie? Czemu Marta nie sprząta po sobie?”.
Próbowałam być miła. Przynosiłam ciasta, pomagałam w polu, nawet znosiłam docinki Agnieszki o moim „miejskim stylu”. Ale im bardziej się starałam, tym gorzej było między mną a Pawłem. On coraz częściej milczał, zamykał się w sobie. Wieczorami siedział przy oknie i patrzył w ciemność.
Pewnego dnia usłyszałam rozmowę przez drzwi:
– Pawełku, ona cię od nas odciąga. Zobaczysz, zostaniesz sam jak twój ojciec.
– Mamo, przestań…
– Ona chce cię zabrać do miasta! Tam cię wyśmieją! Tu masz rodzinę!
Wtedy poczułam pierwszy raz prawdziwy strach. Wiedziałam, że jeśli czegoś nie zrobię, utopimy się razem w tej dusznej atmosferze.
Zaczęły się kłótnie. O wszystko: o pieniądze, o przyszłość, o dzieci (których jeszcze nie mieliśmy). Paweł coraz częściej powtarzał słowa matki: „Może rzeczywiście nie nadaję się do miasta… Może lepiej zostać tutaj”.
Któregoś wieczoru wybuchłam:
– Paweł! Chcesz tak żyć do końca? Słuchać matki i siostry? Nigdy nie będziemy mieć własnego życia!
– Marta… ja nie wiem…
– Albo wyjeżdżamy razem i próbujemy żyć po swojemu, albo ja jadę sama.
Milczał długo. Potem zobaczyłam łzy w jego oczach.
– Boję się…
– Ja też się boję! Ale jeszcze bardziej boję się zmarnować życie.
Następnego dnia spakowałam walizkę. Teściowa urządziła scenę – płacz, krzyki, groźby. Agnieszka patrzyła na mnie z nienawiścią. Stanisław tylko spuścił głowę.
Paweł wyszedł za mną na podwórko.
– Marta… jeśli odejdziesz…
– Paweł! – złapałam go za rękę. – Chodź ze mną. Proszę.
Wtedy wydarzyło się coś niespodziewanego. Zofia wybiegła za nami i zaczęła krzyczeć na całą wieś:
– Ona cię zniszczy! Zobaczysz! To przez nią będziesz żałował!
Sąsiedzi wyglądali przez okna. Czułam się upokorzona i przerażona jednocześnie. Ale wiedziałam jedno: nie mogę się cofnąć.
Wyjechaliśmy do Łodzi. Przez pierwsze miesiące było ciężko – wynajmowaliśmy pokój u starszej pani na Bałutach, liczyliśmy każdy grosz. Paweł znalazł pracę jako bibliotekarz w liceum, ja zaczęłam pracować w sklepie spożywczym na dwie zmiany.
Wieczorami płakałam z bezsilności i tęsknoty za domem rodzinnym (moich rodziców już nie było). Paweł był przygaszony, zamknięty w sobie. Często łapałam go na tym, że przegląda stare zdjęcia z rodzinnego domu albo pisze SMS-y do matki.
Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam go siedzącego na łóżku z telefonem w ręku.
– Marta… mama napisała, że ojciec trafił do szpitala.
– I co teraz?
– Nie wiem… Może powinienem wrócić?
Wybuchłam płaczem.
– Paweł! Jeśli wrócisz teraz, już nigdy nie wyjedziemy! Znowu cię złamią!
Przez kilka dni żyliśmy jak obcy ludzie. On zamknięty w sobie, ja pełna żalu i poczucia winy. W końcu postanowiłam działać inaczej. Znalazłam mu kurs dokształcający dla nauczycieli historii – namówiłam go na udział.
Po kilku tygodniach zobaczyłam zmianę: zaczął rozmawiać ze mną o pracy, o uczniach, o książkach. Powoli odzyskiwał dawny blask w oczach.
Ale wtedy przyszła kolejna burza: Zofia zaczęła wydzwaniać codziennie wieczorem.
– Pawełku, wracaj do domu! Tu twoje miejsce! Marta cię wykorzystuje!
Pewnego wieczoru odebrałam telefon:
– Pani Zofio… proszę przestać dzwonić do Pawła. On potrzebuje spokoju.
– Ty mu mózg wyprałaś! Jesteś nikim!
Rozłączyłam się i zablokowałam jej numer na telefonie Pawła.
To był przełomowy moment. Paweł najpierw był zły:
– Nie masz prawa decydować za mnie!
– Masz rację – odpowiedziałam cicho – ale jeśli chcesz być ze mną, musisz wybrać: albo my i nowe życie, albo twoja matka i jej świat.
Przez kilka dni spał na kanapie. Potem przyszedł do mnie w nocy i powiedział:
– Kocham cię. Chcę spróbować żyć po swojemu.
Od tamtej pory minęły trzy lata. Mamy dwupokojowe mieszkanie na Retkini, Paweł jest nauczycielem historii w liceum i pisze swoją pierwszą książkę o powstaniu łódzkim. Ja prowadzę własną małą cukiernię na osiedlu.
Z rodziną Pawła kontakt urwał się niemal całkowicie. Czasem tylko dostajemy listy od Agnieszki pełne wyrzutów: „Jak mogliście zostawić mamę samą? Jak możesz być takim synem?” Paweł czasem płacze po cichu nocami – wiem to, choć udaje twardego.
Często pytam siebie: czy miałam prawo zerwać te więzi? Czy uratowałam nasze życie czy tylko odebrałam Pawłowi rodzinę? Czy można być szczęśliwym bez korzeni?
A wy… co byście zrobili na moim miejscu? Czy szczęście warte jest takiej ceny?