Mąż odszedł nagle, a jego dzieci wyrzuciły mnie z domu: Jak poradzić sobie, gdy zostajesz sama i zapomniana?
– Nie masz tu już czego szukać, Anno. Tata nie żyje, a ten dom należy do nas – powiedziała zimno Marta, najstarsza córka mojego męża, patrząc na mnie z pogardą. Stałam w korytarzu naszego wspólnego mieszkania na warszawskim Mokotowie, ściskając w dłoniach klucz, który jeszcze rano był symbolem bezpieczeństwa, a teraz stał się bezużytecznym kawałkiem metalu.
Nie pamiętam, jak długo stałam tam bez ruchu. W głowie dudniło mi tylko jedno pytanie: „Jak to możliwe, że wszystko skończyło się tak nagle?” Jeszcze tydzień temu śmialiśmy się z Andrzejem przy niedzielnym rosole, planując wakacje nad morzem. A teraz… Andrzej leżał w trumnie, a jego dzieci – te same, które przez lata traktowałam jak własne – patrzyły na mnie jak na intruza.
– Proszę cię, Marta… To był też mój dom. Przecież przez dziesięć lat żyliśmy tu razem – próbowałam przemówić jej do rozsądku, ale ona tylko wzruszyła ramionami.
– Tata zostawił testament. Nie jesteś w nim wymieniona. Przykro mi, ale musisz się wyprowadzić. Dajemy ci tydzień.
Nie płakałam wtedy. Łzy przyszły dopiero później, kiedy siedziałam na ławce pod blokiem z walizką i torbą pełną wspomnień. Próbowałam zadzwonić do przyjaciółki – Ewy – ale nie odebrała. „Może jest zajęta” – pomyślałam naiwnie. Ale nie oddzwoniła już nigdy.
W ciągu kilku dni straciłam wszystko: męża, dom, poczucie bezpieczeństwa i ludzi, których uważałam za rodzinę. Moja własna siostra powiedziała tylko: – Anka, przecież wiedziałaś, że on ma dzieci. Musisz sobie jakoś poradzić.
Znalazłam pokój do wynajęcia na obrzeżach miasta. Mały, z widokiem na ruchliwą ulicę i szarą ścianę sąsiedniego bloku. Każdego ranka budził mnie hałas tramwajów i samotność tak gęsta, że niemal można było ją kroić nożem.
Przez pierwsze tygodnie nie wychodziłam z łóżka. Patrzyłam w sufit i zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze o mnie pamięta. Próbowałam dzwonić do syna Andrzeja – Pawła – z którym kiedyś rozmawiałam o wszystkim. Odbierał rzadko i zawsze był zajęty.
– Przepraszam, Aniu, ale mam teraz dużo na głowie… Może zadzwonię później – mówił szybko i odkładał słuchawkę.
Wiedziałam, że nie zadzwoni.
Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i poszłam na cmentarz. Stałam nad grobem Andrzeja i mówiłam do niego szeptem:
– Dlaczego mnie zostawiłeś? Dlaczego nie pomyślałeś o mnie w testamencie? Czy naprawdę byłam dla ciebie tylko dodatkiem do życia?
Wróciłam do pustego pokoju i po raz pierwszy od śmierci Andrzeja rozpłakałam się tak naprawdę. Płakałam za nim, za sobą i za tym wszystkim, co straciłam.
Zaczęły się codzienne problemy: rachunki do zapłacenia, szukanie pracy po pięćdziesiątce (kto zatrudni kobietę w moim wieku?), samotne obiady przy kuchennym stole z Ikei i wieczory spędzane na patrzeniu w okno.
Czasem myślałam o tym, żeby po prostu zniknąć. Ale wtedy przypominałam sobie słowa mojej mamy: „Życie nigdy nie jest sprawiedliwe, Aniu. Ale zawsze warto walczyć o siebie”.
Pewnego dnia w sklepie spożywczym spotkałam panią Zofię – sąsiadkę z dawnego bloku. Zdziwiła się na mój widok:
– Aniu! Co ty tu robisz? Myślałam, że wyjechałaś do rodziny!
Opowiedziałam jej wszystko. Słuchała uważnie, a potem ścisnęła moją dłoń:
– To podłe z ich strony… Ale wiesz co? Może powinnaś zacząć od nowa? Zrób coś dla siebie. Zawsze lubiłaś piec ciasta – może spróbujesz sprzedawać je sąsiadom?
Początkowo wydało mi się to absurdalne. Ale następnego dnia upiekłam szarlotkę według przepisu mojej mamy i zaniosłam ją do pobliskiej kawiarni. Właścicielka była zachwycona.
– Jeśli możesz piec takie cuda co tydzień, biorę każdą ilość! – powiedziała z uśmiechem.
To był pierwszy promyk nadziei od miesięcy. Zaczęłam piec regularnie – serniki, makowce, drożdżówki. Z czasem pojawiły się pierwsze zamówienia od sąsiadów i znajomych z okolicy.
Nie było łatwo. Często wracały do mnie myśli o Andrzeju i o tym, jak bardzo mnie zawiódł. Czułam żal do jego dzieci – czy naprawdę musiały być aż tak okrutne? Czy nie mogły zostawić mi choćby jednego pokoju?
Czasem spotykałam Martę na ulicy. Przechodziła obok mnie bez słowa, jakbyśmy nigdy się nie znały. Bolało mnie to bardziej niż cokolwiek innego.
Ale powoli zaczynałam odzyskiwać siły. Poznałam nowych ludzi – panią Zofię, pana Marka z warzywniaka, młodą mamę Kasię z sąsiedztwa. Zaczęliśmy rozmawiać o codziennych sprawach, śmiać się razem przy kawie.
Któregoś wieczoru usiadłam przy oknie z kubkiem herbaty i pomyślałam: „Może to właśnie jest mój nowy początek? Może dom to nie miejsce ani ludzie, którzy cię zdradzili… Może dom to to, co sama stworzysz od nowa?”
Czasem jeszcze budzę się w nocy z uczuciem pustki i żalu. Ale coraz częściej czuję też wdzięczność za to, co mam – za każdy nowy dzień i za ludzi, którzy pojawili się w moim życiu wtedy, gdy najbardziej ich potrzebowałam.
Czy można wybaczyć tym, którzy odebrali ci wszystko? Czy warto próbować budować nowe życie pośród gruzów starego? Może ktoś z was zna odpowiedź…