Dlaczego zgodziłam się zaopiekować wnukiem: dzień, który zmienił moje spojrzenie na rodzinę
— Mamo, błagam cię, nie mam już siły. Michaś znowu ma gorączkę, a ja muszę być w pracy. — Głos mojej córki, Agnieszki, drżał przez telefon. Była siódma rano, a ja jeszcze nie zdążyłam wypić kawy.
— Dobrze, przywieź go do mnie — odpowiedziałam szybciej, niż zdążyłam się zastanowić. W głowie miałam już plan na spokojny dzień: książka, cisza, może spacer. Ale przecież to nie pierwszy raz, kiedy życie postanawia wywrócić moje plany do góry nogami.
Godzinę później Michaś stał już w moim przedpokoju, z rozczochraną czupryną i czerwonymi policzkami. Agnieszka rzuciła mi szybkie „dziękuję” i wybiegła, zostawiając mnie samą z dwulatkiem, który natychmiast zaczął płakać.
— Babciu, mama! — krzyczał, wyciągając rączki w stronę drzwi.
Przyklękłam przy nim i przytuliłam go mocno. — Mama musi iść do pracy, kochanie. Ale babcia jest tutaj. Zrobimy razem kakao?
Nie odpowiedział. Zamiast tego rzucił się na podłogę i zaczął tupać nogami. Przez chwilę miałam ochotę zrobić to samo. Przypomniałam sobie jednak, jak Agnieszka była mała i też potrafiła urządzać takie sceny. Wtedy byłam młoda i wydawało mi się, że wszystko wiem najlepiej. Teraz byłam starsza, zmęczona i bardziej niepewna siebie niż kiedykolwiek.
W kuchni Michaś uspokoił się trochę przy widoku misia i kubka z ulubionym napojem. Usiadłam naprzeciwko niego i patrzyłam, jak powoli popija kakao. Wtedy zadzwoniła moja najstarsza wnuczka, Ola.
— Babciu, musisz mnie dziś podwieźć na uczelnię. Mam ważny egzamin i nie zdążę autobusem! — Jej głos był pełen paniki.
— Olu, mam dziś Michaśka. Twoja mama nie mogła go zabrać do żłobka.
— Ale babciu! To dla mnie bardzo ważne! — Ola podniosła głos.
Poczułam narastającą frustrację. Zawsze byłam tą, która wszystko ogarnia. Tą, do której wszyscy dzwonią w kryzysie. Ale czy ktoś pyta mnie, czy mam siłę?
Zgodziłam się oczywiście. W końcu Ola to moja wnuczka. Przez kolejne godziny próbowałam pogodzić opiekę nad rozkapryszonym dwulatkiem z logistyką dnia: śniadanie dla Michaśka, szybkie pakowanie torby Oli, szukanie jej zgubionego indeksu (który leżał pod kanapą), a potem jazda przez zakorkowane miasto.
W samochodzie Michaś płakał niemal bez przerwy. Ola przewracała oczami i szeptała pod nosem: „Czemu zawsze wszystko musi być takie trudne?”.
Gdy wróciłyśmy do domu, byłam już wykończona. Michaś zasnął na moich kolanach, a ja patrzyłam na jego spokojną buzię i czułam łzy pod powiekami. Przypomniały mi się czasy, gdy Agnieszka była mała i też spała wtulona we mnie. Wtedy wydawało mi się, że wszystko jest proste: dom, dzieci, praca. Teraz każdy dzień to walka o chwilę spokoju.
Po południu zadzwoniła Agnieszka.
— Mamo, jak sobie radzisz?
— Jakoś daję radę — odpowiedziałam cicho.
— Wiem, że ci ciężko. Ale nie mam nikogo innego…
W jej głosie usłyszałam łzy. Poczułam ukłucie winy — czy naprawdę jestem już tylko „ostatnią deską ratunku”? Czy ktoś jeszcze widzi we mnie kobietę z marzeniami?
Wieczorem Ola wróciła do domu w świetnym humorze.
— Babciu! Zdałam egzamin! Dzięki tobie!
Uśmiechnęłam się słabo. Michaś bawił się klockami na dywanie. Patrzyłam na nich oboje i nagle dotarło do mnie coś ważnego: jestem potrzebna. Może nie zawsze doceniana, może czasem wykorzystywana… ale potrzebna.
Przysiadłam obok Michaśka i zaczęliśmy razem budować wieżę z klocków. Po chwili dołączyła Ola. Śmialiśmy się razem, a ja poczułam ciepło w sercu — takie samo jak wtedy, gdy byłam młodą mamą.
Nocą długo nie mogłam zasnąć. Myślałam o tym dniu: o zmęczeniu, frustracji, ale też o radości z bycia częścią tej rodziny. Czy naprawdę potrafimy docenić tych, którzy są zawsze obok? Czy umiemy powiedzieć „dziękuję”, zanim będzie za późno?
Może właśnie w takich dniach uczymy się najwięcej o sobie i o innych? Może to jest prawdziwa siła rodziny?