Cztery lata milczenia: W końcu powiedziałam mężowi prawdę o naszym małżeństwie
— Znowu nie zapłaciłeś za prąd, Michał — powiedziałam cicho, patrząc na rachunek, który leżał na stole już od tygodnia. Moje dłonie drżały, choć próbowałam ukryć emocje. Michał nawet nie podniósł wzroku znad telefonu.
— Przecież mówiłem, że oddam ci w przyszłym tygodniu. Dostałem zaliczkę, ale muszę jeszcze spłacić ratę za samochód — rzucił obojętnie.
Cztery lata. Cztery lata odkąd jestem żoną Michała, osiem lat młodszą od niego. Cztery lata, odkąd to ja płacę za mieszkanie, rachunki, zakupy i wszystko, co wiąże się z codziennością. Michał pracuje, ale pieniądze znikają gdzieś między jego byłym małżeństwem a alimentami na syna, Kubę. Kiedy zaczynaliśmy się spotykać, wiedziałam, że jego życie nie jest proste. Po rozwodzie wrócił do rodziców w Piasecznie, a ja byłam tą, która wyciągnęła do niego rękę.
Pamiętam nasze pierwsze spotkanie w kawiarni na Nowym Świecie. Był wtedy taki zagubiony, a ja poczułam się potrzebna. Może właśnie dlatego tak długo milczałam — bo bałam się, że jeśli przestanę być tą silną, wszystko się rozpadnie.
Ale dziś coś we mnie pękło. Może to przez telefon od mamy, która zapytała: „Ile jeszcze będziesz go utrzymywać?” Może przez koleżankę z pracy, która rzuciła: „Nie boisz się, że on cię wykorzystuje?”
Wieczorem Michał wrócił późno. Pachniał papierosami i tanim piwem. Usiadł ciężko na kanapie i włączył telewizor.
— Michał — zaczęłam niepewnie. — Musimy porozmawiać.
— Teraz? Jestem zmęczony — burknął.
— Teraz — powtórzyłam stanowczo.
Wzięłam głęboki oddech. — Nie dam już rady dłużej wszystkiego ciągnąć sama. Czuję się jak bankomat. Ty masz swoje życie, swoje zobowiązania, ale ja też mam swoje granice. Nie jestem twoją matką ani sponsorem.
Michał spojrzał na mnie z niedowierzaniem. — Przesadzasz. Przecież pracuję! Nie widzisz, ile mam na głowie? Kuba, alimenty, raty…
— A ja? — przerwałam mu. — Ja też mam swoje problemy! Pracuję na dwa etaty, żebyśmy mieli co jeść i gdzie mieszkać. Ty nawet nie wiesz, ile kosztuje mleko czy chleb!
W pokoju zapadła cisza. Słychać było tylko szum telewizora i moje przyspieszone oddechy.
— Myślisz, że mi łatwo? — powiedział cicho Michał. — Po rozwodzie wszystko się posypało. Straciłem syna na co dzień, dom…
— Ale masz mnie! — krzyknęłam nagle. — Tylko czy ty to w ogóle widzisz?
Łzy napłynęły mi do oczu. Przez chwilę miałam nadzieję, że Michał podejdzie, przytuli mnie, powie coś czułego. Ale on tylko wzruszył ramionami i wyszedł do kuchni.
Zostałam sama w salonie, otoczona ciszą i poczuciem bezradności. Przez głowę przelatywały mi obrazy z ostatnich lat: jak pożyczałam pieniądze od rodziców na czynsz; jak tłumaczyłam się znajomym z braku wakacji; jak ukrywałam przed sobą własne rozczarowanie.
Następnego dnia Michał wyszedł wcześnie rano. Na stole zostawił kartkę: „Nie czekaj z obiadem.”
W pracy nie mogłam się skupić. Koleżanka z biura, Kasia, zauważyła moje czerwone oczy.
— Coś się stało? — zapytała delikatnie.
Chciałam odpowiedzieć „wszystko w porządku”, ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
— Po prostu… czuję się niewidzialna w swoim własnym domu — wyszeptałam.
Kasia przytuliła mnie mocno. — Zasługujesz na więcej niż bycie czyjąś podporą bez wzajemności.
Wieczorem wróciłam do pustego mieszkania. Usiadłam przy stole i zaczęłam pisać list do Michała:
„Michał,
Nie wiem już, jak do ciebie dotrzeć. Kocham cię, ale nie chcę być tylko twoim wsparciem finansowym i emocjonalnym. Potrzebuję partnera, a nie kolejnego dziecka pod opieką. Jeśli nic się nie zmieni… muszę pomyśleć o sobie.”
Nie miałam odwagi zostawić listu na stole. Schowałam go do szuflady i poszłam spać z ciężkim sercem.
Następne dni były pełne napięcia i milczenia. Michał unikał rozmów, wychodził wcześniej do pracy i wracał późno. Ja coraz częściej zastanawiałam się: czy to jest życie, którego chciałam?
W weekend odwiedziła mnie mama.
— Dziecko, musisz postawić granice — powiedziała stanowczo. — On się nie zmieni, jeśli nie zobaczy konsekwencji.
Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć jej w twarz: „Nie rozumiesz!” Ale wiedziałam, że ma rację.
W niedzielny wieczór Michał wrócił wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole.
— Przeczytałem twój list — powiedział cicho.
Zamarłam.
— Nie wiem, czy potrafię się zmienić… Ale nie chcę cię stracić.
Spojrzałam mu prosto w oczy.
— Ja też nie chcę cię stracić. Ale nie mogę już dłużej żyć tylko dla ciebie.
Przez chwilę siedzieliśmy w ciszy. W końcu Michał powiedział:
— Spróbuję znaleźć dodatkową pracę. I… może powinniśmy pójść razem do terapeuty?
Poczułam ulgę i strach jednocześnie. Czy to wystarczy? Czy można odbudować coś, co tak długo było budowane na moim poświęceniu?
Dziś patrzę na nasze życie z dystansem i pytam siebie: czy naprawdę można kochać kogoś tak bardzo, by zapomnieć o sobie? A może czasem trzeba postawić siebie na pierwszym miejscu? Co wy byście zrobili na moim miejscu?