Cztery ściany milczenia: Kiedy mój mąż zniknął, a ja zostałam sama

– Znowu wróciłeś późno – powiedziałam, nie odrywając wzroku od parującego garnka z zupą. W kuchni pachniało koperkiem, ale powietrze było ciężkie od niewypowiedzianych słów. Andrzej rzucił klucze na komodę i bez słowa przeszedł do salonu. Słyszałam, jak siada na kanapie, jak włącza telewizor, jak oddycha. Każdy jego ruch był dla mnie jak echo pustki, która rozlewała się po naszym mieszkaniu.

Nie zawsze tak było. Kiedyś śmialiśmy się razem, planowaliśmy wakacje nad Bałtykiem, kłóciliśmy się o drobiazgi, które potem kończyły się namiętnym pogodzeniem. Ale od kilku lat coś się zmieniło. Najpierw były to tylko krótkie milczenia po kłótni, potem coraz dłuższe przerwy w rozmowie, aż w końcu nasze życie zamieniło się w cichy spektakl pozorów. Dla dzieci byliśmy normalną rodziną – mama gotuje, tata pracuje, czasem razem oglądamy film. Ale ja czułam się coraz bardziej samotna.

Mam na imię Marta. Mam trzydzieści osiem lat i mieszkam w bloku na warszawskim Ursynowie. Pracuję w bibliotece, lubię czytać kryminały i piec ciasta z jabłkami. Zawsze myślałam, że jestem przeciętną kobietą – taką jakich tysiące w Polsce. Ale kiedy Andrzej zaczął znikać z naszego życia, zrozumiałam, że przeciętność może być pułapką.

Pamiętam ten dzień, kiedy pierwszy raz poczułam się naprawdę sama. Była sobota, dzieci pojechały do mojej mamy na weekend. Chciałam spędzić czas z Andrzejem – zaproponowałam spacer po Łazienkach, kolację w naszej ulubionej knajpce na Mokotowie. On tylko wzruszył ramionami.

– Jestem zmęczony. Może innym razem.

Innym razem nigdy nie nadeszło.

Zaczęłam szukać winy w sobie. Może za dużo wymagam? Może powinnam być bardziej wyrozumiała? Przecież Andrzej ciężko pracuje, żebyśmy mieli na kredyt i na wakacje dla dzieci. Ale im bardziej starałam się być idealną żoną, tym bardziej on oddalał się ode mnie. Wieczorami siedziałam sama przy kuchennym stole, słuchałam tykania zegara i czułam, jak narasta we mnie cicha rozpacz.

Pewnego dnia nie wytrzymałam.

– Andrzej, czy ty mnie jeszcze kochasz? – zapytałam cicho, kiedy dzieci już spały.

Spojrzał na mnie jakby przez mgłę. Milczał długo, aż w końcu powiedział:

– Nie wiem.

To „nie wiem” bolało bardziej niż każde „nie”.

Od tamtej pory przestaliśmy rozmawiać o czymkolwiek ważnym. Byliśmy jak współlokatorzy – dzieliliśmy przestrzeń, rachunki i obowiązki domowe, ale nie dzieliliśmy już siebie. Czułam się jak duch we własnym domu. Nawet dzieci zaczęły to zauważać.

– Mamo, dlaczego tata jest taki smutny? – zapytała kiedyś Zosia.

Nie umiałam odpowiedzieć.

Z czasem zaczęłam unikać znajomych. Bałam się pytań o Andrzeja, o nasze małżeństwo. W pracy udawałam, że wszystko jest w porządku – uśmiechałam się do czytelników, polecałam nowe książki, ale w środku byłam pusta. Wieczorami płakałam po cichu do poduszki, żeby dzieci nie słyszały.

Najgorsze były święta. Wigilia przy jednym stole, wszyscy razem – a jednak każdy osobno. Andrzej składał mi życzenia bez patrzenia w oczy. Dzieci cieszyły się prezentami, a ja czułam się jak statystka w cudzym życiu.

Próbowałam rozmawiać z mamą.

– Może to tylko kryzys? Każde małżeństwo ma trudne chwile – pocieszała mnie.

Ale ja wiedziałam, że to coś więcej niż chwilowy kryzys. To była cisza, która rozrastała się między nami jak pleśń na ścianach starego mieszkania.

Pewnego wieczoru znalazłam w szafie walizkę Andrzeja. Była spakowana – kilka koszul, bielizna, szczoteczka do zębów. Serce mi stanęło.

– Wyjeżdżasz? – zapytałam drżącym głosem.

– Muszę odpocząć – odpowiedział bez emocji. – Jadę do brata do Poznania. Potrzebuję czasu.

Nie zatrzymywałam go. Nie płakałam przy nim. Dopiero gdy zamknęły się za nim drzwi, osunęłam się na podłogę i pozwoliłam sobie na łzy.

Przez kolejne dni funkcjonowałam jak automat – praca, dom, dzieci, zakupy. Wieczorami siadałam przy oknie i patrzyłam na światła miasta. Zastanawiałam się, ile kobiet siedzi teraz tak samo jak ja – samotnych w swoich czterech ścianach, udających przed światem, że wszystko jest dobrze.

Po tygodniu Andrzej zadzwonił.

– Nie wiem, kiedy wrócę – powiedział tylko.

Nie pytałam dlaczego. Nie prosiłam o wyjaśnienia.

Z czasem nauczyłam się żyć sama ze sobą. Odkryłam na nowo książki, zaczęłam chodzić na spacery po Kabatach z sąsiadką Anią. Zosia i Kuba przytulali mnie mocniej niż zwykle. Czasem myślę, że dzieci rozumieją więcej niż nam się wydaje.

Minęły dwa miesiące zanim Andrzej wrócił. Przyniósł ze sobą jeszcze więcej milczenia niż wcześniej. Nie rozmawialiśmy o tym co się stało. Po prostu żyliśmy dalej – obok siebie, ale nie razem.

Czasem zastanawiam się, czy można jeszcze uratować nasze małżeństwo. Czy warto walczyć o coś, co istnieje już tylko na papierze? Czy lepiej odejść i zacząć wszystko od nowa?

Może nie jestem jedyna. Może takich kobiet jak ja jest więcej – zamkniętych w czterech ścianach milczenia, tęskniących za rozmową i bliskością.

Czy ktoś z Was też tak czuje? Czy można jeszcze odnaleźć siebie tam, gdzie wszystko wydaje się już stracone?