W autobusie, gdzie wszystko się zaczęło: Opowieść o miłości, która nie przetrwała próby serca

Wszystko zaczęło się od krzyku. „Proszę się przesunąć!” – usłyszałam za plecami, kiedy próbowałam przecisnąć się przez tłum w autobusie linii 132 na Pradze. Byłam po 24-godzinnym dyżurze na oddziale ratunkowym w szpitalu Bródnowskim. Nogi miałam jak z waty, a głowa pulsowała od zmęczenia i niedospania. W ręku ściskałam torbę z resztkami kanapek i kawą, która już dawno wystygła.

Wtedy zobaczyłam go pierwszy raz. Stał przy oknie, wysoki, ciemnowłosy, z lekko zarośniętą twarzą i oczami, które wydawały się rozumieć wszystko. Zauważył mój stan i bez słowa ustąpił mi miejsca. Usiadłam ciężko, ledwo powstrzymując łzy – nie ze wzruszenia, ale z wyczerpania.

– Ciężki dzień? – zapytał cicho.

– Raczej ciężka noc i dzień – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.

– Pracuje pani w szpitalu? – dopytał.

– Tak. Jestem pielęgniarką na SOR-ze. Dziś chyba nawet nie pamiętam swojego imienia – zażartowałam.

– To ja panią podziwiam. Ja bym nie wytrzymał nawet godziny – odparł z uśmiechem.

Tak zaczęła się rozmowa z Pawłem. Okazało się, że jest informatykiem, pracuje zdalnie i mieszka niedaleko mnie, na Targówku. Rozmawialiśmy o wszystkim: o pracy, o tym, jak trudno jest znaleźć czas dla siebie, o tym, jak Warszawa potrafi zmęczyć człowieka bardziej niż jakiekolwiek inne miasto.

Zanim wysiadłam na swoim przystanku, Paweł poprosił o mój numer telefonu. Zgodziłam się bez wahania – coś w nim sprawiło, że poczułam się bezpieczna, choć przecież był zupełnie obcy.

Następne tygodnie były jak sen. Paweł dzwonił codziennie. Spotykaliśmy się na spacerach po Parku Bródnowskim, chodziliśmy do kina na stare polskie filmy i do małych kawiarni na Saskiej Kępie. Czułam się przy nim lekka i wolna od szpitalnych dramatów. Po raz pierwszy od lat miałam ochotę wracać do domu i dzielić się z kimś swoimi myślami.

Ale życie nie jest bajką – a ja powinnam była to wiedzieć najlepiej.

Pierwsze rysy pojawiły się podczas rodzinnego obiadu u mojej mamy. Zaprosiłam Pawła, żeby poznał moich rodziców i młodszą siostrę Magdę. Mama była zachwycona – jak zawsze zresztą każdym moim wyborem. Tata był bardziej powściągliwy, ale nie krytykował. Magda natomiast… od początku patrzyła na Pawła podejrzliwie.

– Informatyk? To znaczy, że siedzi całymi dniami przy komputerze? – rzuciła z przekąsem.

– Pracuję zdalnie, ale staram się mieć też czas na życie – odpowiedział spokojnie Paweł.

– A masz zwierzęta? – zapytała nagle Magda.

Paweł skrzywił się lekko.

– Nie przepadam za zwierzętami. Uważam, że to zbędny kłopot.

Wtedy jeszcze nie zwróciłam na to uwagi. Sama miałam kota – Karmelka – którego przygarnęłam po śmierci babci, ale wydawało mi się to drobiazgiem wobec tego, jak dobrze czułam się przy Pawle.

Z czasem jednak zaczęły wychodzić na jaw różnice między nami. Paweł nie lubił dzieci – twierdził, że są hałaśliwe i irytujące. Kiedy odwiedzała mnie moja kuzynka z dwuletnią córeczką Hanią, Paweł zamykał się w drugim pokoju albo wychodził pod pretekstem ważnego telefonu.

Najgorzej było jednak z Karmelkiem. Kot był dla mnie jak rodzina – spał ze mną w łóżku, mruczał mi do snu po ciężkich dyżurach i zawsze czekał pod drzwiami, gdy wracałam do domu. Paweł nie ukrywał swojej niechęci:

– Nie rozumiem ludzi, którzy trzymają zwierzęta w domu. Sierść wszędzie, kuweta śmierdzi… Po co ci to?

– Bo go kocham – odpowiedziałam spokojnie.

– Ale przecież to tylko zwierzę! – upierał się Paweł.

Zaczęliśmy się kłócić coraz częściej. O kota, o dzieci mojej kuzynki, o to, że nie chcę przeprowadzić się do niego i zostawić Karmelka u rodziców.

Pewnego wieczoru Paweł przyszedł do mnie niezapowiedziany. Byłam wtedy po wyjątkowo ciężkim dyżurze – młody chłopak po wypadku samochodowym walczył o życie przez kilka godzin na moich oczach i przegrał tę walkę. Potrzebowałam wsparcia, czułości… a dostałam kolejną awanturę o kota.

– Albo ja, albo ten kot! – krzyknął Paweł.

Patrzyłam na niego długo w milczeniu. W głowie miałam obraz matki płaczącej nad ciałem syna kilka godzin wcześniej; obraz Karmelka tulącego się do mnie każdej nocy; obraz siebie samej – zmęczonej życiem i wiecznie rozdartej między obowiązkiem a pragnieniem szczęścia.

– Wiesz co? – powiedziałam cicho. – Jeśli naprawdę muszę wybierać między tobą a kotem… wybieram siebie.

Paweł wyszedł trzaskając drzwiami. Przez kilka dni nie odzywał się wcale. Potem przysłał mi SMS-a: „Nie rozumiem cię. Myślałem, że jesteśmy dorośli.” Nie odpisałam.

Rodzina podzieliła się na dwa obozy. Mama uważała, że powinnam spróbować jeszcze raz – „Bo przecież każdy ma jakieś wady”. Tata milczał, ale widziałam w jego oczach dumę i ulgę. Magda triumfowała:

– Mówiłam ci! Tacy faceci nigdy nie będą szczęśliwi z kimś takim jak ty.

Przez kilka tygodni czułam pustkę i żal. Zastanawiałam się: może rzeczywiście przesadziłam? Może powinnam była spróbować go przekonać? Ale potem wracałam do domu po kolejnym dyżurze i Karmelko wskakiwał mi na kolana; Hania przytulała mnie na rodzinnych spotkaniach; a ja wiedziałam już jedno: nie chcę rezygnować z tego, co kocham najbardziej tylko dlatego, że ktoś tego nie rozumie.

Dziś minął rok od tamtego dnia w autobusie. Czasem widuję Pawła w sklepie albo na przystanku – zawsze sam, zawsze zamyślony. Ja mam wokół siebie rodzinę, przyjaciół i mojego kota. Może nie mam wielkiej miłości jak z filmów… ale mam spokój i poczucie własnej wartości.

Czasem zastanawiam się: czy kompromis zawsze jest dobry? Czy warto rezygnować z siebie dla kogoś innego? A może prawdziwa miłość to właśnie umiejętność zaakceptowania czyichś pasji i słabości? Co wy o tym myślicie?