Rozwód po sześćdziesiątce: Czy można zacząć od nowa, gdy wszystko się sypie?

— Naprawdę chcesz to zrobić, Janek? — głos Anny drżał, a jej oczy były pełne łez. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole, tym samym, przy którym przez lata dzieliliśmy się codziennością. Tylko że od dawna nie było już w tym czułości, tylko rutyna i milczenie.

Nie potrafiłem spojrzeć jej w oczy. Wpatrywałem się w swoje dłonie, które nagle wydawały mi się obce. — Nie wiem, Aniu. Nie wiem już nic — odpowiedziałem cicho. W głowie miałem chaos: obrazy wspólnych świąt, narodzin naszego syna Piotra, pierwszych wakacji nad Bałtykiem. Ale też te wszystkie wieczory, gdy siedzieliśmy obok siebie, a dzieliła nas przepaść.

Z Anną byliśmy razem czterdzieści dwa lata. Wychowaliśmy syna, doczekaliśmy się wnuków. Przez lata byliśmy zgodni, choć nie zawsze szczęśliwi. Ostatnie lata to już tylko rozmowy o Piotrze i wnukach, rachunkach i zdrowiu. Kiedyś śmialiśmy się razem, dziś nie pamiętam, kiedy ostatni raz spojrzeliśmy na siebie z czułością.

A potem pojawiła się Marta. Poznałem ją w bibliotece miejskiej — szukałem książki o historii Warszawy, ona podeszła i zapytała, czy może pomóc. Miała ciepły uśmiech i coś w oczach, co sprawiło, że poczułem się młodszy o trzydzieści lat. Zaczęliśmy rozmawiać o książkach, potem o życiu. Spotykaliśmy się coraz częściej — najpierw przypadkiem, potem już celowo.

Początkowo myślałem, że to tylko przyjaźń. Ale kiedy Marta dotknęła mojej dłoni podczas jednej z rozmów w kawiarni na Nowym Świecie, poczułem coś, czego nie czułem od lat: motyle w brzuchu. Przestraszyłem się tego uczucia. Przecież miałem żonę, rodzinę, ustabilizowane życie. Ale wracając do domu po tych spotkaniach, czułem się jak ktoś inny — lżejszy, szczęśliwszy.

W domu Anna zauważyła zmianę. — Jesteś jakiś inny — powiedziała pewnego wieczoru. — Gdzie chodzisz tak często?

Zacząłem kłamać. Mówiłem o długich spacerach, spotkaniach z kolegami z pracy. Ale Anna nie była głupia. Zaczęła mnie śledzić wzrokiem, zadawać pytania. W końcu wybuchła:

— Masz kogoś? — zapytała prosto z mostu.

Zamarłem. Przez chwilę chciałem zaprzeczyć, ale nie potrafiłem już dłużej żyć w kłamstwie.

— Tak — wyszeptałem.

Wtedy wszystko się posypało. Anna płakała przez całą noc. Piotr zadzwonił rano z pretensjami: — Co ty wyprawiasz, tato? Mama jest załamana! Jak możesz jej to robić po tylu latach?

Nie miałem odpowiedzi. Sam siebie nie rozumiałem. Przecież byłem zawsze odpowiedzialny, wierny zasadom. Ale teraz czułem się jak ktoś inny — jakbym budził się z długiego snu.

Marta była dla mnie jak powiew świeżego powietrza. Z nią rozmawiałem o wszystkim: o marzeniach, lękach, przeszłości i przyszłości. Z Anną rozmawiałem już tylko o codzienności.

Przez kilka tygodni żyłem w zawieszeniu. Anna próbowała mnie przekonać, żebym został. — Przecież mamy rodzinę! Co powiemy wnukom? Jak ja mam teraz żyć?

Piotr przestał się do mnie odzywać. Wnuki widywałem tylko ukradkiem na placu zabaw — Anna nie chciała mnie widzieć w domu.

Czułem się rozdarty. Z jednej strony miałem Martę i szansę na nowe życie; z drugiej — rodzinę i poczucie winy wobec Anny. Czy wolno mi było być szczęśliwym kosztem innych?

Pewnego wieczoru zadzwonił do mnie Piotr:

— Tato… Mama jest załamana. Nie je, nie śpi. Ty naprawdę chcesz ją zostawić?

— Piotrze… Ja też mam prawo do szczęścia — odpowiedziałem drżącym głosem.

— Ale nie kosztem rodziny! — krzyknął i rozłączył się.

Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o sobie nie jako o egoiście, ale jako o człowieku, który przez lata zapomniał o własnych potrzebach.

Rozwód był bolesny i długi. Anna nie chciała się zgodzić; walczyła o każdy szczegół: mieszkanie, oszczędności, nawet stare zdjęcia rodzinne. Czułem się jak intruz we własnym życiu.

Marta była cierpliwa. — Jeśli chcesz wrócić do Anny, zrozumiem — mówiła cicho. — Nie chcę być powodem twojego cierpienia.

Ale ja już podjąłem decyzję. Chciałem zacząć od nowa.

Po rozwodzie zamieszkałem sam w małym mieszkaniu na Żoliborzu. Było cicho i pusto. Czasem budziłem się w nocy i płakałem z tęsknoty za dawnym życiem — za Anną, Piotrem, wnukami.

Ale potem przychodziła Marta i świat nabierał kolorów.

Dziś mam 67 lat i wiem jedno: życie jest krótkie i nieprzewidywalne. Czasem trzeba zaryzykować wszystko dla odrobiny szczęścia.

Czy żałuję? Czasem tak. Ale częściej czuję wdzięczność za drugą szansę.

Czy naprawdę mamy prawo być szczęśliwi nawet wtedy, gdy ranimy najbliższych? A może egoizm jest czasem konieczny do życia? Co wy byście zrobili na moim miejscu?