Po pięćdziesiątce myślałam, że to już niemożliwe. A jednak mój mąż zakochał się… w koleżance z pracy

– To co, znowu zostajesz dłużej? – zapytałam, starając się, by mój głos brzmiał zwyczajnie, choć w środku już czułam znajome ukłucie niepokoju.

Marek nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. – Tak, muszę skończyć raport. Wiesz, jak jest.

Wiedziałam. Od kilku miesięcy wiedziałam aż za dobrze. Raporty, zebrania, wyjazdy służbowe – wszystko to pojawiło się nagle, jakby ktoś przełączył tryb naszego życia na inny kanał. Marek zawsze był domatorem. Lubił nasze wieczory przy herbacie, wspólne oglądanie starych polskich filmów, nawet nasze ciche kłótnie o to, kto ma wyrzucić śmieci. A teraz…

Wszystko zaczęło się od nowego zapachu. Dosłownie. Mój mąż nigdy nie używał perfum – mówił, że nie znosi pachnieć jak reklama z telewizji. Aż pewnego dnia wrócił z pracy pachnący. Subtelnie, ale wyraźnie. Kiedy zapytałam, co to za zapach, wzruszył ramionami i rzucił: „W łazience stała, pewnie przypadkiem psiknąłem”. Wtedy się zaśmiałam. Dziś wiem, że to był początek końca.

Zaczęłam obserwować. Zmieniał koszule częściej niż zwykle, kupił nowe buty – takie modne, młodzieżowe, choć zawsze śmiał się z „tych wszystkich sneakersów”. Zaczął dbać o fryzurę. Golił się codziennie. Kiedyś żartowałam, że wygląda jak niedźwiedź z lasu – teraz przypominał raczej aktora z serialu.

Pewnego wieczoru usiadłam na kanapie z kubkiem herbaty i patrzyłam na niego ukradkiem. Przeglądał coś w telefonie i uśmiechał się do siebie. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz widziałam taki uśmiech skierowany do mnie.

– Marek…

– Hm?

– Wszystko w porządku?

Spojrzał na mnie przez chwilę, jakby próbował sobie przypomnieć, kim jestem.

– Tak, czemu pytasz?

– Bo… – zawahałam się. – Bo jesteś inny.

Wzruszył ramionami i wrócił do telefonu.

Od tamtej pory zaczęłam szukać znaków. Znalazłam paragon za kolację w restauracji, do której nigdy razem nie chodziliśmy. Zobaczyłam wiadomość na ekranie telefonu: „Dziękuję za cudowny wieczór”. Imię: Aneta.

Aneta. Imię jak każde inne, a jednak od tamtej chwili brzmiało jak wyrok.

Przez kilka dni chodziłam jak w transie. Nie spałam, nie jadłam. W pracy robiłam wszystko mechanicznie – nawet koleżanka z biura zapytała: „Coś się stało?”. Odpowiedziałam uśmiechem i wymówką o zmęczeniu.

W końcu nie wytrzymałam.

– Marek, musimy porozmawiać.

Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole. On znowu z telefonem w ręku.

– O czym?

– O nas. O tym, co się dzieje.

Westchnął ciężko.

– Co masz na myśli?

– Wiesz dobrze. Z kim piszesz? Kim jest Aneta?

Zamarł. Przez chwilę miałam nadzieję, że zaprzeczy, że powie mi coś, co wszystko wyjaśni i uspokoi moje serce.

Ale on tylko spuścił głowę.

– To nie tak…

– Jak? – głos mi drżał. – Powiedz mi prawdę.

Milczał długo. W końcu powiedział cicho:

– Zakochałem się.

To jedno zdanie roztrzaskało moje życie na kawałki.

Nie pamiętam dokładnie tej nocy. Pamiętam tylko ból w piersi i łzy spływające po policzkach. Pamiętam ciszę w domu – ciszę tak głośną, że aż bolały mnie uszy.

Przez kilka tygodni żyliśmy obok siebie jak obcy ludzie. Marek spał na kanapie w salonie. Ja zamykałam się w sypialni i płakałam w poduszkę. Nasza córka Ola dzwoniła codziennie – wiedziała już wszystko. „Mamo, przyjedź do mnie na kilka dni” – prosiła. Ale ja nie potrafiłam ruszyć się z miejsca.

W pracy coraz trudniej było mi udawać normalność. Koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem – plotki rozchodzą się szybko nawet w dużym mieście jak Poznań. Szefowa zaproponowała mi urlop na żądanie. Odmówiłam – bałam się zostać sama w domu.

Pewnego dnia Marek przyszedł wcześniej niż zwykle. Usiadł naprzeciwko mnie przy stole i długo milczał.

– Przepraszam – powiedział w końcu. – Nie chciałem cię skrzywdzić.

Zaśmiałam się gorzko.

– To po co to zrobiłeś?

Wzruszył ramionami bezradnie.

– Sam nie wiem… Wszystko było takie przewidywalne… A ona… Ona sprawia, że czuję się młody…

Zacisnęłam pięści pod stołem.

– A ja? Ja już nie istnieję?

Spojrzał na mnie smutno.

– Przepraszam…

Po tej rozmowie wiedziałam już, że nic nie będzie takie samo. Marek wyprowadził się tydzień później do wynajętego mieszkania na Jeżycach. Ola przyjechała do mnie z narzeczonym i przez kilka dni gotowała obiady, sprzątała mieszkanie i tuliła mnie jak dziecko.

Potem zostałam sama.

Samotność po pięćdziesiątce smakuje gorzko. Nagle wszystko wydaje się obce: łóżko za szerokie, cisza za głośna, a przyszłość… przerażająca. Przez pierwsze miesiące żyłam jak cień samej siebie. Chodziłam do pracy, wracałam do pustego mieszkania i patrzyłam w telewizor bez zrozumienia.

Czasem dzwoniła mama z pytaniem: „I co dalej?”. Sama nie wiedziałam. Przyjaciółki próbowały mnie wyciągać na kawę czy do kina, ale ja nie miałam siły udawać radości.

Najgorsze były święta Bożego Narodzenia. Ola pojechała do teściów pod Warszawę, a ja zostałam sama z opłatkiem i wspomnieniami dawnych Wigilii: Marek krojący karpia, śmiech córki przy choince…

Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Anka – koleżanka ze studiów, z którą straciłam kontakt lata temu.

– Słyszałam… Przykro mi bardzo – powiedziała cicho. – Może spotkamy się na spacer?

Zgodziłam się bez przekonania. Spotkałyśmy się nad Wartą i przez dwie godziny rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciach, pracy, starych czasach na Politechnice Poznańskiej…

Po tym spotkaniu poczułam pierwszy raz od miesięcy coś na kształt ulgi. Może nawet nadziei?

Zaczęłam powoli wracać do życia. Zapisałam się na jogę dla początkujących w domu kultury na Łazarzu. Poznałam tam kilka kobiet w podobnej sytuacji – jedna rozwiedziona po trzydziestu latach małżeństwa, inna wdowa od pięciu lat…

Zaczęłyśmy spotykać się na kawie po zajęciach. Śmiałyśmy się z własnych lęków i opowiadałyśmy historie o facetach z Tindera (tak! Nawet ja spróbowałam!).

Któregoś dnia Ola zadzwoniła zapłakana:

– Mamo… boję się, że Michał mnie zdradza…

Serce mi ścisnęło.

– Córeczko… Porozmawiaj z nim szczerze. Nie rób tego samego błędu co ja – nie udawaj, że nic się nie dzieje.

Rozmawiałyśmy długo tej nocy. Poczułam wtedy dziwną siłę – jakby moje doświadczenie mogło komuś pomóc.

Minął rok od odejścia Marka. Czasem jeszcze boli – zwłaszcza gdy widzę pary spacerujące po parku albo słyszę jego ulubioną piosenkę w radiu. Ale coraz częściej czuję wdzięczność za to, co miałam i odwagę patrzeć przed siebie.

Ostatnio spotkałam Marka przypadkiem w sklepie spożywczym na Grunwaldzie. Był sam. Wyglądał starzej niż pamiętałam.

– Cześć – powiedział cicho.

– Cześć.

Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu.

– Wszystko u ciebie dobrze? – zapytał niepewnie.

Uśmiechnęłam się lekko.

– Tak… Uczę się żyć na nowo.

Odwrócił wzrok i wyszedł bez słowa.

Wracając do domu pomyślałam: czy można jeszcze zaufać? Czy po tylu latach bólu i rozczarowań można jeszcze pokochać siebie?

A może właśnie wtedy zaczyna się prawdziwe życie? Co Wy o tym myślicie?