Miłość, pieniądze i rodzina: Kiedy rodzice mojego męża kochają tylko wtedy, gdy mamy za co żyć
– Naprawdę myślisz, że powinniśmy im pożyczyć te pieniądze? – zapytałam Piotra, patrząc na niego przez łzy. W kuchni pachniało jeszcze niedzielnym rosołem, ale atmosfera była ciężka jak nigdy. Piotr odwrócił wzrok, bawiąc się obrączką na palcu.
– To moi rodzice, Aniu. Nie mogę im odmówić… – powiedział cicho, ale w jego głosie słyszałam niepewność.
Wiedziałam, że nie chodzi tylko o te kilka tysięcy złotych. To był kolejny raz, kiedy teściowie pojawiali się w naszym życiu tylko wtedy, gdy czegoś potrzebowali. Kiedy Piotr dostał awans w pracy i zaczęło nam się lepiej powodzić, nagle stali się serdeczni, zapraszali nas na obiady, dzwonili co drugi dzień. Ale kiedy trzy lata temu Piotr stracił pracę i przez pół roku ledwo wiązaliśmy koniec z końcem, nie odezwali się ani razu.
Pamiętam tamten dzień jak dziś. Siedziałam wtedy na kanapie z głową w dłoniach, a Piotr próbował mnie pocieszyć.
– Może zadzwonię do mamy? – zaproponował.
– Po co? Żeby usłyszeć, że „każdy jest kowalem własnego losu”? – odpowiedziałam z goryczą.
Nie zadzwonił. Przez pół roku byliśmy dla nich niewidzialni. A potem, gdy Piotr dostał nową pracę w firmie informatycznej i zaczęliśmy powoli wychodzić na prostą, nagle pojawiły się telefony i zaproszenia. Najpierw delikatne pytania o zdrowie, potem coraz śmielsze prośby o pomoc: a to trzeba było naprawić samochód, a to pożyczyć na nową lodówkę.
Zawsze miałam wrażenie, że jestem dla nich niewidzialna. Że liczy się tylko Piotr i to, co może im dać. Nawet na naszym ślubie teściowa podeszła do mnie i szepnęła:
– Dobrze wybrałaś, Aniu. Piotrek to chłopak z przyszłością.
Nie powiedziała „kochamy cię”, nie powiedziała „witamy w rodzinie”. Tylko „z przyszłością”.
Przez lata próbowałam zyskać ich sympatię. Przynosiłam domowe ciasta na święta, pomagałam przy remoncie ich mieszkania, dzwoniłam z życzeniami na imieniny. Ale zawsze czułam się jak ktoś obcy. Jakby ich dom był zamknięty na klucz, a ja stałam pod drzwiami z nadzieją, że ktoś mnie wpuści.
Kiedy urodziła się nasza córka Zosia, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Przecież wnuczka powinna być powodem do radości! Przez pierwsze tygodnie nie pojawili się ani razu. Dopiero gdy Piotr wrócił do pracy po urlopie tacierzyńskim i pochwalił się nowym projektem – wtedy zadzwonili.
– Może przyjedziemy zobaczyć małą? – zapytała teściowa.
Przyjechali z prezentami: pluszowy miś, koperta z pieniędzmi i… lista rzeczy do naprawienia w ich domu. Zosia płakała przez całą wizytę, a ja czułam się jak rekwizyt w teatrze pozorów.
Najgorsze były święta. Wszyscy udawali szczęśliwą rodzinę. Teściowa nakładała mi pierogi na talerz i pytała:
– A jak tam twoja praca? Dobrze płacą?
A potem szeptem do Piotra:
– Synku, może pożyczysz nam trochę pieniędzy? Wiesz, jak ciężko teraz o wszystko…
Czułam się wtedy jak bankomat z funkcją gotowania i sprzątania. Zaczęłam unikać spotkań rodzinnych. Piotr próbował mnie przekonać:
– Oni po prostu nie potrafią inaczej okazywać uczuć.
Ale ja wiedziałam swoje. Widziałam ich uśmiechy tylko wtedy, gdy mieliśmy coś do zaoferowania.
Pewnego dnia wszystko pękło. Był piątek wieczór, Piotr wrócił późno z pracy. Byłam zmęczona po całym tygodniu opieki nad Zosią i pracy zdalnej.
– Mama dzwoniła – powiedział cicho.
– I?
– Potrzebują pieniędzy na nowy piec gazowy.
Poczułam, jak narasta we mnie gniew.
– A zapytali chociaż, jak my się czujemy? Czy Zosia nie choruje? Czy ty nie jesteś przemęczony?
Piotr spuścił głowę.
– Aniu…
– Nie! – krzyknęłam. – Mam dość! Nie chcę być tylko portfelem! Chcę mieć rodzinę!
Wybiegłam z kuchni i zamknęłam się w łazience. Płakałam długo. Czułam się samotna jak nigdy wcześniej.
Następnego dnia Piotr poszedł do rodziców sam. Wrócił późno, milczący. Przez kilka dni prawie ze sobą nie rozmawialiśmy.
W końcu usiadł obok mnie na kanapie i powiedział:
– Rozmawiałem z nimi. Powiedziałem im wszystko. Że czujemy się wykorzystywani. Że chcemy być rodziną, a nie bankiem.
Spojrzałam na niego z niedowierzaniem.
– I co?
– Mama się popłakała. Tata powiedział, że przesadzamy. Że przecież „rodzina powinna sobie pomagać”.
Zaśmiałam się przez łzy.
– Pomagać… Ale tylko w jedną stronę?
Od tamtej pory relacje były jeszcze bardziej napięte. Teściowie przestali dzwonić tak często. Na święta przyszło tylko krótkie „Wesołych Świąt” SMS-em.
Czułam ulgę i smutek jednocześnie. Z jednej strony miałam spokój – nikt nie prosił o pieniądze ani przysługi. Z drugiej – czułam pustkę tam, gdzie powinna być rodzina.
Zaczęliśmy budować własne tradycje. Wigilię spędziliśmy sami – ja, Piotr i Zosia. Było cicho i spokojnie. Po raz pierwszy od lat poczułam radość ze świąt.
Ale czasem wracały do mnie pytania: czy można kochać rodzinę, która kocha tylko wtedy, gdy coś z tego ma? Czy warto walczyć o relacje za wszelką cenę?
Dziś wiem jedno: prawdziwa miłość nie liczy pieniędzy ani przysług. Prawdziwa rodzina to ta, która jest przy tobie nawet wtedy, gdy nie masz nic do zaoferowania poza sobą samym.
Czy Wy też mieliście kiedyś poczucie bycia kochanym tylko warunkowo? Jak sobie z tym radzicie? Czy warto próbować naprawiać takie relacje?