Kiedy Marek odszedł: Pierwszy oddech po trzydziestu trzech latach małżeństwa
– Naprawdę to mówisz? – mój głos zadrżał, gdy patrzyłam na Marka, który stał w przedpokoju z walizką. Jego oczy były zimne, obce. – Tak, Aniu. Odchodzę. Już dawno powinienem to zrobić.
Nie płakałam. Nie krzyczałam. Przez chwilę czułam się, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg, ale potem… potem przyszła ulga. Po trzydziestu trzech latach małżeństwa, po tysiącach wspólnych śniadań, kłótniach o drobiazgi, cichych wieczorach przed telewizorem – zostałam sama. A jednak nie czułam się przegrana.
Marek był moim pierwszym i jedynym mężczyzną. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie, zakochaliśmy się w sobie jak szaleni. On – ambitny student prawa, ja – nieśmiała dziewczyna z małego miasta pod Tarnowem. Wzięliśmy ślub zaraz po obronie, potem przyszły dzieci: Kasia i Tomek. Przez lata byłam tą „żoną Marka”, matką, gospodynią domową. Moje marzenia o pracy w muzeum rozmyły się gdzieś między pieluchami a zakupami w Biedronce.
Ostatnie lata były trudne. Marek coraz częściej wracał późno, zamykał się w swoim świecie. Ja próbowałam łatać naszą codzienność: gotowałam jego ulubione zupy, prasowałam koszule, dbałam o dom. Ale on już był gdzie indziej – myślami i sercem.
Gdy powiedział mi o tej młodszej kobiecie – Magdzie, trzydzieści lat, pracuje z nim w kancelarii – poczułam coś dziwnego. Zamiast zazdrości czy gniewu pojawiła się… wdzięczność? Tak, wdzięczność za to, że nie muszę już udawać szczęśliwej żony.
Pierwsze dni były trudne. Dzieci zareagowały różnie. Kasia zadzwoniła z Warszawy:
– Mamo, jak on mógł ci to zrobić? Przecież zawsze byłaś dla niego taka dobra!
Tomek przyjechał następnego dnia:
– Mamo, może powinnaś mu wybaczyć? Może jeszcze wróci?
Ale ja już nie chciałam powrotu Marka. Po raz pierwszy od lat mogłam usiąść w kuchni z kubkiem kawy i nie martwić się, czy wszystko jest na swoim miejscu. Zaczęłam czytać książki, na które nigdy nie miałam czasu. Zapisałam się na zajęcia z ceramiki w domu kultury.
Najtrudniejsze były wieczory. Cisza w mieszkaniu bolała najbardziej. Czasem łapałam się na tym, że słucham kroków na klatce schodowej i mam nadzieję, że to Marek wraca… Ale potem przypominałam sobie jego obojętność, te spojrzenia pełne wyrzutu.
Pewnego dnia zadzwoniła moja mama:
– Aniu, nie możesz tak siedzieć sama! Przyjedź do nas na wieś.
Ale ja nie chciałam wracać do rodzinnego domu jak przegrana córka. Chciałam udowodnić sobie – i wszystkim wokół – że potrafię żyć sama.
W pracy (pracowałam jako bibliotekarka w osiedlowej bibliotece) ludzie patrzyli na mnie ze współczuciem. Pani Basia z działu dziecięcego szepnęła:
– Aniu, jak ty sobie radzisz? Ja bym się chyba załamała…
Uśmiechnęłam się tylko i odpowiedziałam:
– Może to właśnie szansa na nowy początek?
Zaczęły się rodzinne konflikty. Kasia była wściekła na ojca i przestała z nim rozmawiać. Tomek próbował mediować:
– Mamo, tata też cierpi. Może powinniście porozmawiać?
Ale ja nie chciałam już rozmawiać z Markiem. Nie miałam mu nic do powiedzenia.
Najbardziej bolało mnie to, jak ludzie zaczęli mnie postrzegać: „ta porzucona”, „biedna Ania”. Nawet sąsiadka spod piątki przyniosła mi ciasto i powiedziała:
– Pani Aniu, jakby pani czegoś potrzebowała…
Czułam się jak eksponat w muzeum – wszyscy patrzą, ale nikt nie pyta, co naprawdę czuję.
Z czasem zaczęłam odkrywać siebie na nowo. Pojechałam sama nad morze – pierwszy raz w życiu! Spacerowałam po plaży w Rewalu i czułam się wolna jak nigdy wcześniej. Pisałam pamiętnik, malowałam akwarele (choć kompletnie nie umiem rysować). Poznałam nowe koleżanki na zajęciach z ceramiki – Ewę i Jolę. Rozmawiałyśmy godzinami o życiu, o facetach, o tym, jak trudno być kobietą po pięćdziesiątce w Polsce.
Pewnego wieczoru zadzwonił Marek:
– Aniu… chciałem ci podziękować za te wszystkie lata. Przepraszam.
Nie odpowiedziałam od razu. Po chwili powiedziałam tylko:
– Dziękuję za szczerość. Życzę ci szczęścia.
I odłożyłam słuchawkę.
Dziś wiem jedno: samotność nie jest końcem świata. To szansa na nowy początek – nawet jeśli trzeba nauczyć się żyć od nowa. Czasem myślę: czy gdybym mogła cofnąć czas, zrobiłabym coś inaczej? Czy warto było poświęcić tyle lat dla kogoś, kto odszedł? A może właśnie teraz zaczynam naprawdę żyć?
Czy ktoś z was też musiał nauczyć się oddychać na nowo po stracie? Jak odnaleźć siebie w świecie pełnym oczekiwań i cudzych opinii?