Jak modlitwa uratowała mnie przed rozpadem małżeństwa – historia kobiety, która przez cztery lata utrzymywała męża
– Znowu nie przyniosłeś żadnych ofert? – zapytałam, starając się ukryć drżenie w głosie. Stałam w kuchni, opierając się o blat, a w rękach ściskałam rachunek za prąd. Mój mąż, Tomek, spuścił wzrok i tylko pokręcił głową.
– Byłem na rozmowie w tej firmie na Woli, ale powiedzieli, że szukają kogoś z innym doświadczeniem – wymamrotał.
W tej chwili poczułam, jakby ktoś wyciągnął mi dywan spod nóg. To już czwarty rok, odkąd Tomek stracił pracę. Przez pierwsze miesiące byłam pełna nadziei i wsparcia. Wierzyłam, że to tylko chwilowy kryzys. Ale czas mijał, a on coraz częściej siedział w domu, zamykał się w sobie i unikał rozmów. Ja tymczasem brałam nadgodziny w szkole, gdzie uczyłam polskiego, dorabiałam korepetycjami i sprzątałam po sąsiadach. Każda złotówka była na wagę złota.
Wieczorami siadałam na łóżku i patrzyłam w sufit. Czułam się jak samotna wyspa na środku oceanu. Moja mama powtarzała: „Dziecko, nie możesz ciągnąć wszystkiego sama. On powinien cię wspierać!” Ale ja nie chciałam słuchać. Przecież przysięgałam przed Bogiem: „na dobre i na złe”.
Pewnego wieczoru, kiedy dzieci już spały, a ja zmywałam naczynia po kolacji z samych resztek lodówki, usłyszałam cichy płacz Tomka w łazience. Zamarłam. Nigdy wcześniej nie widziałam go takiego. Weszłam bez pukania.
– Tomek…
– Przepraszam – wyszeptał. – Jestem do niczego. Nie potrafię nawet utrzymać własnej rodziny.
Usiadłam obok niego na zimnych kafelkach. Przez chwilę milczeliśmy.
– Wiesz… – zaczęłam cicho – ja też mam dość. Czasem myślę, że już nie dam rady. Ale modlę się codziennie o siłę. I jakoś wstaję rano z łóżka.
Spojrzał na mnie z niedowierzaniem.
– Ty się modlisz?
– Tak. Bo już nie mam nikogo innego do rozmowy.
Tego wieczoru po raz pierwszy od dawna przytuliliśmy się mocno. Poczułam ulgę, jakby ktoś zdjął mi z ramion ciężar.
Ale życie nie stało się łatwiejsze. Rachunki rosły, dzieci pytały, czemu tata nie chodzi do pracy, a ja coraz częściej płakałam po nocach. W pracy koleżanki patrzyły na mnie ze współczuciem albo szeptały za plecami: „Biedna Kasia, taki mąż to tylko kłopot”.
W niedzielę chodziłam do kościoła sama. Tomek nie chciał słyszeć o Bogu – mówił, że jeśli Bóg istnieje, to czemu pozwala nam tak cierpieć? Ja jednak klękałam w ławce i szeptałam: „Boże, daj mi siłę. Nie pozwól mi znienawidzić własnego męża”.
Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Zosia.
– Kasiu, widzę, że coś cię gryzie. Chodź ze mną na spotkanie modlitewne do naszej wspólnoty.
Nie chciałam iść – czułam się głupio i obco wśród tych wszystkich ludzi śpiewających pieśni i opowiadających o cudach. Ale kiedy zaczęli się modlić za mnie i moją rodzinę, poczułam ciepło w sercu. Po raz pierwszy od dawna poczułam nadzieję.
Od tego dnia zaczęłam codziennie odmawiać krótką modlitwę: „Boże, prowadź mnie”. Zaczęłam też rozmawiać z Tomkiem inaczej – mniej wyrzutów, więcej wsparcia. On powoli otwierał się przede mną. Zaczął pomagać w domu, gotował obiady dla dzieci i nawet zgodził się pójść ze mną na spotkanie wspólnoty.
Nie stało się nagle cudowne uzdrowienie naszej sytuacji finansowej. Nadal ledwo wiązaliśmy koniec z końcem. Ale coś się zmieniło – przestaliśmy być sobie obcy. Zaczęliśmy rozmawiać o swoich lękach i marzeniach.
Najtrudniejsze były święta Bożego Narodzenia tamtego roku. Nie było prezentów pod choinką – tylko własnoręcznie upieczone pierniki i kilka mandarynek. Ale kiedy usiedliśmy razem przy stole i odmówiliśmy wspólnie modlitwę, poczułam spokój.
Po czterech latach Tomek w końcu znalazł pracę – nie wymarzoną, ale dającą poczucie godności. Nasze życie powoli zaczęło wracać na właściwe tory.
Dziś wiem jedno: gdyby nie modlitwa i wiara w Boga, już dawno bym się poddała. To one pozwoliły mi przetrwać najciemniejsze chwile i zobaczyć w moim mężu człowieka zagubionego, a nie wroga.
Czasem zastanawiam się: ilu ludzi wokół nas cierpi w milczeniu? Ilu z nas boi się prosić o pomoc albo przyznać do słabości? Może warto czasem po prostu zapytać: „Jak się czujesz?” albo pomodlić się za kogoś w ciszy własnego serca?