Między młodością a odpowiedzialnością: Historia młodej matki z Łodzi, która musiała dorosnąć zbyt wcześnie

— Co ty sobie wyobrażałaś?! — głos mamy przebił się przez ciszę, jakby ktoś rozbił szybę w środku nocy. Stałam na środku kuchni, trzymając w ręku test ciążowy. Dwie czerwone kreski. Miałam szesnaście lat i świat właśnie przestał mieć sens.

— Mamo, ja… — zaczęłam, ale głos mi się załamał. Tata siedział przy stole, patrzył na mnie z takim rozczarowaniem, jakiego nigdy wcześniej nie widziałam. — To nie tak miało być — wyszeptał i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.

W tamtej chwili poczułam się jak dziecko, które zgubiło się w wielkim mieście. Łódź zawsze wydawała mi się szara i przytłaczająca, ale teraz jej ulice były jeszcze bardziej obce. Przyjaciele? Gdy tylko dowiedzieli się o ciąży, zaczęli mnie unikać. „Nie chcemy mieć problemów” — powiedziała Magda, moja najlepsza przyjaciółka od podstawówki. Nawet nie spojrzała mi w oczy.

Zostałam sama. Z mamą, która przestała ze mną rozmawiać i tatą, który coraz częściej nocował u babci. W szkole szeptano za moimi plecami. „Patrzcie, to ta co się puściła” — usłyszałam raz na korytarzu. Próbowałam być twarda, ale każda taka uwaga wbijała się we mnie jak szpilka.

Najgorsze były noce. Leżałam na łóżku i płakałam w poduszkę, żeby nikt nie słyszał. Bałam się przyszłości. Bałam się porodu. Bałam się tego, że nie będę dobrą matką. Ale najbardziej bałam się tego, że już nigdy nie będę kochana.

Kuba — ojciec dziecka — zniknął szybciej niż zdążyłam mu powiedzieć o ciąży. „To nie moje sprawy” — napisał w SMS-ie i zablokował mój numer. Przez chwilę miałam nadzieję, że wróci, że będzie chciał być częścią naszego życia. Ale to była tylko naiwność.

Mama zaczęła mówić o aborcji. „Jesteś za młoda! Zmarnujesz sobie życie!” — krzyczała. Tata milczał, ale widziałam łzy w jego oczach. Ja jednak wiedziałam jedno: nie oddam mojego dziecka.

Ciąża była trudna. Wymioty, zmęczenie, strach przed każdym kolejnym dniem. Chodziłam do szkoły z coraz większym brzuchem i coraz mniejszą nadzieją na normalność. Nauczyciele patrzyli na mnie z litością albo z pogardą. Tylko pani Ewa od polskiego podeszła kiedyś po lekcji i powiedziała cicho: — Dasz radę, Aniu. Jesteś silniejsza niż myślisz.

To jedno zdanie trzymało mnie przy życiu przez kolejne miesiące.

Poród był szybki i bolesny. Mama była przy mnie, choć przez większość czasu milczała. Gdy usłyszałam pierwszy krzyk mojej córeczki, wszystko inne przestało mieć znaczenie. Nazwałam ją Zosia — po babci, która zawsze powtarzała, że kobiety w naszej rodzinie są twarde jak stal.

Pierwsze tygodnie były koszmarem. Nie spałam po nocach, płakałam razem z Zosią, nie wiedziałam jak ją uspokoić. Mama pomagała tylko wtedy, gdy nie mogła już znieść mojego zmęczonego spojrzenia. Tata wrócił do domu dopiero po miesiącu.

— Przepraszam cię, Aniu — powiedział pewnej nocy, gdy siedziałam w kuchni z kubkiem zimnej herbaty. — Nie tak to sobie wyobrażałem… Ale jesteś moją córką i nie zostawię cię samej.

To był pierwszy promyk nadziei od miesięcy.

Z czasem nauczyłam się być mamą. Zosia rosła zdrowo, a ja powoli odzyskiwałam siły. Wróciłam do szkoły wieczorowej — mama została z Zosią na kilka godzin dziennie. Było ciężko: praca domowa po nocach, pieluchy, kolki, brak pieniędzy na wszystko poza najpotrzebniejszymi rzeczami.

Często słyszałam od sąsiadek: „Po co ci to było? Mogłaś żyć jak normalna dziewczyna!” Ale ja już nie byłam normalną dziewczyną. Byłam matką.

Najtrudniejsze były święta. Rodzina patrzyła na mnie jak na kogoś obcego. Ciotka Basia szeptała do mamy: „To przez ciebie! Za mało jej pilnowałaś!” Mama płakała po kątach, a ja czułam się winna za wszystko.

Z czasem jednak coś się zmieniło. Zosia zaczęła mówić „mama”, tata coraz częściej zabierał ją na spacery do parku Staromiejskiego, a mama nauczyła się robić najlepszą kaszkę na świecie. Powoli wracaliśmy do siebie.

Dziś mam dwadzieścia lat i kończę liceum wieczorowe. Pracuję w sklepie spożywczym na Bałutach i marzę o studiach pedagogicznych. Zosia ma już cztery lata i jest najpiękniejszym dzieckiem na świecie.

Czasem spotykam Magdę na ulicy — patrzy na mnie z zazdrością i smutkiem w oczach. Może żałuje? Może sama chciałaby mieć tyle odwagi?

Wiem jedno: życie nigdy nie jest takie, jak sobie wymarzymy. Ale czy to znaczy, że nie warto walczyć o swoje szczęście?

Czy każda z nas nie zasługuje na drugą szansę? Czy potraficie wybaczyć tym, którzy was zawiedli?