Po 55. urodzinach mąż przestał wracać do domu na noc. Powiedział, że potrzebuje przestrzeni – a potem zobaczyłam ich razem w galerii handlowej

– Zostanę dziś u Marka, muszę z nim pogadać o robocie – usłyszałam przez telefon, kiedy już po raz trzeci sprawdzałam, czy nie zostawił kluczy w drzwiach. Głos Andrzeja był zmęczony, jakby naprawdę miał za sobą ciężki dzień. Ale coś w jego tonie sprawiło, że poczułam lodowaty dreszcz na karku.

To był dzień po moich 55. urodzinach. Jeszcze dzień wcześniej przyniósł mi tulipany z bazarku i butelkę wina. Nie miał czasu na kolację. „Głowa mnie boli, ciężki okres w pracy” – powiedział, całując mnie w czoło i zamykając się w swoim gabinecie. Siedziałam wtedy sama przy stole, patrząc na pusty talerz po jego stronie i myślałam: „To tylko zmęczenie. Przejdzie mu.”

Ale nie przeszło. Następnego dnia nie wrócił na noc. Potem zaczęło się powtarzać: „Zostanę u Marka”, „Muszę zostać dłużej w pracy”, „Potrzebuję trochę przestrzeni”. Przestrzeni? Po trzydziestu dwóch latach razem? Po tym wszystkim, co razem przeszliśmy?

Przez pierwsze dni próbowałam sobie tłumaczyć – może faktycznie kryzys wieku średniego, może wypalenie zawodowe. Pracował ciężko, odkąd pamiętam. Ja też – dom, dzieci, potem wnuki. Ale zawsze byliśmy razem. Nawet kiedy się kłóciliśmy, wiedziałam, że wróci do domu.

Zaczęłam chodzić po domu jak cień. Dzieci dorosłe, wnuki odwiedzają nas tylko w weekendy. Nagle poczułam się tak bardzo sama. Każdy dźwięk w pustym mieszkaniu przypominał mi o nim – o tym, że go nie ma.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Anka, moja przyjaciółka od liceum:
– Ela, co się dzieje? Wyglądasz na zmęczoną.
– Nic takiego – skłamałam odruchowo.
– Andrzej coś przeskrobał?
Zawahałam się. Nie chciałam mówić nikomu o tym, co się dzieje. Wstydziłam się. Jakby to była moja wina.

Ale Anka nie odpuszczała:
– Ela, znam cię jak własną kieszeń. Coś jest nie tak.

W końcu się rozpłakałam. Opowiedziałam jej wszystko: o pustych nocach, o wymówkach Andrzeja, o tej dziwnej ciszy między nami.
– Może on kogoś ma? – rzuciła cicho.
– Nie… – zaczęłam protestować, ale głos mi zadrżał.

Od tamtej rozmowy zaczęłam patrzeć na wszystko inaczej. Zaczęłam szukać znaków – zapachu obcych perfum na jego koszuli, dziwnych wiadomości w telefonie (choć nigdy nie miałam odwagi go sprawdzić), zmian w jego zachowaniu.

Aż pewnego popołudnia poszłam do galerii handlowej po prezent dla wnuczki. Stałam przy witrynie sklepu z zabawkami, kiedy zobaczyłam ich – Andrzeja i kobietę w moim wieku, może trochę młodszą. Szli obok siebie, śmiali się do siebie jak para nastolatków. Trzymała go za rękę.

Serce mi stanęło. Przez chwilę nie mogłam oddychać. Chciałam podejść i zrobić awanturę, ale nogi miałam jak z waty. Stałam tylko i patrzyłam, jak odchodzą razem w stronę kawiarni.

Wieczorem Andrzej wrócił do domu jak gdyby nigdy nic.
– Byłem u Marka – rzucił od progu.
Patrzyłam na niego długo, próbując znaleźć w sobie siłę do rozmowy.
– Widziałam cię dziś w galerii – powiedziałam cicho.
Zamarł. Przez chwilę patrzył na mnie bez słowa.
– Ela…
– Kim ona jest?
Usiadł ciężko na krześle.
– To… koleżanka z pracy. Pomaga mi przy projekcie.
Zaśmiałam się gorzko.
– Trzymałeś ją za rękę.
Milczał długo.
– Przepraszam – powiedział w końcu. – Nie chciałem cię ranić.

Wtedy wszystko się we mnie rozpadło. Całe nasze życie – wspólne wakacje nad Bałtykiem, pierwsze mieszkanie na Ursynowie, narodziny dzieci – nagle wydało mi się czymś obcym i dalekim.

Przez kolejne dni żyliśmy obok siebie jak współlokatorzy. Andrzej coraz częściej znikał z domu. Ja zamykałam się w sypialni i płakałam w poduszkę tak cicho, żeby nie słyszał.

Dzieci zauważyły zmianę:
– Mamo, co się dzieje? Tata dziwnie się zachowuje – zapytała Agata podczas niedzielnego obiadu.
Nie umiałam odpowiedzieć. Nie chciałam burzyć ich obrazu rodziny.

Pewnego wieczoru zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Andrzeja:
– Musimy porozmawiać.
Przyszedł do domu późno. Usiadł naprzeciwko mnie przy kuchennym stole.
– Chcesz odejść? – zapytałam prosto z mostu.
Patrzył na mnie długo.
– Nie wiem… Potrzebuję czasu…

Czas? Po tylu latach?

Zaczęły się tygodnie pełne ciszy i niedopowiedzeń. Próbowałam żyć normalnie – chodzić na zakupy, spotykać się z wnukami, rozmawiać z Anką. Ale wszystko wydawało mi się puste i bez sensu.

Któregoś dnia znalazłam w szafie walizkę Andrzeja spakowaną na pół gwizdka. Wtedy zrozumiałam: on już podjął decyzję, tylko nie miał odwagi mi tego powiedzieć.

Wieczorem usiadłam sama przy stole i napisałam do niego wiadomość: „Jeśli chcesz odejść – odejdź. Ale powiedz mi to prosto w oczy.”

Odpisał krótko: „Przepraszam.”

Minęły dwa miesiące odkąd wyprowadził się z domu. Czasem dzwoni do dzieci, czasem przychodzi zobaczyć wnuki. Ja uczę się żyć sama ze sobą – po raz pierwszy od ponad trzydziestu lat.

Czasem myślę: czy mogłam coś zrobić inaczej? Czy to naprawdę była moja wina? Czy po tylu latach można jeszcze zacząć wszystko od nowa?

Może wy też kiedyś musieliście stanąć twarzą w twarz z prawdą, której nie chcieliście widzieć? Jak poradziliście sobie z samotnością po zdradzie?