Niechciana cisza w domu: Jak adopcja rozdarła naszą rodzinę
– Znowu płacze? – głos mojego męża, Pawła, odbijał się echem od ścian naszego mieszkania na warszawskim Ursynowie. Była trzecia w nocy, a ja siedziałam na podłodze przy łóżeczku Zosi, próbując ją uspokoić. Druga adoptowana córka, Lena, spała w drugim pokoju, ale wiedziałam, że lada moment i ona się obudzi.
– Tak, Paweł. Ona po prostu… nie umie jeszcze zasnąć sama – odpowiedziałam szeptem, choć w środku gotowałam się ze zmęczenia i bezsilności.
Nie tak wyobrażałam sobie nasze życie po adopcji. Przez dwa lata walczyliśmy o te dziewczynki – Zosię i Lenę. Setki wizyt w sądach, rozmów z psychologami, spotkań z urzędnikami. Każdy dzień był jak czekanie na wyrok. Moja mama powtarzała: „Po co ci to? Masz już własnego syna, Michała. Po co komplikować życie?” Ale ja czułam, że nasza rodzina nie jest jeszcze pełna.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Zosię i Lenę w domu dziecka w Katowicach, serce mi zamarło. Były takie drobne, przestraszone. Lena miała wtedy cztery lata, Zosia dwa. Lena patrzyła na mnie z nieufnością, a Zosia tuliła się do pielęgniarki. „To są moje córki” – pomyślałam wtedy i już wiedziałam, że nie odpuszczę.
Ale życie po adopcji to nie bajka. Michał, nasz biologiczny syn, miał wtedy osiem lat. Na początku był podekscytowany – „Będę miał dwie siostry!” – wołał do kolegów na podwórku. Ale kiedy dziewczynki zamieszkały z nami, wszystko się zmieniło.
Pewnego wieczoru usłyszałam cichy płacz z jego pokoju. Weszłam i zobaczyłam go skulonego pod kołdrą.
– Mamo, czemu one ciągle płaczą? Czemu już nie masz dla mnie czasu?
Zatkało mnie. Próbowałam go przytulić, ale odsunął się.
– Kochanie, przecież wiesz, że cię kocham… – zaczęłam.
– Ale już nie tak jak kiedyś! – wykrzyczał i zakrył twarz poduszką.
Paweł też zaczął się oddalać. Coraz częściej wracał późno z pracy, tłumacząc się nadgodzinami. Widziałam po nim zmęczenie i frustrację. Czasem miałam wrażenie, że żałuje tej decyzji.
– Może mama miała rację – powiedział pewnego wieczoru przy kolacji. – Może to było za dużo na raz.
Zamarłam z widelcem w dłoni. Dziewczynki bawiły się na dywanie, Michał patrzył w talerz.
– Nie mów tak przy nich – syknęłam przez zaciśnięte zęby.
– Przecież one i tak nie rozumieją – odparł Paweł i wyszedł do drugiego pokoju.
Zaczęłam mieć wyrzuty sumienia. Czy naprawdę zrobiłam dobrze? Czy można kochać adoptowane dzieci tak samo jak własne? Czy można pogodzić potrzeby wszystkich członków rodziny?
Najgorzej było z Leną. Miała napady złości, rzucała zabawkami, krzyczała: „Nie chcę tu być! Chcę do cioci!” Zosia była cicha, zamknięta w sobie. Czasem patrzyła na mnie wielkimi oczami i szeptała: „Mamo?” – jakby sprawdzała, czy naprawdę nią jestem.
Moja mama przyjechała pewnego dnia z ciastem i spojrzała na dziewczynki z dystansem.
– One nigdy nie będą twoje – powiedziała cicho w kuchni. – Ludzie gadają…
– Nie obchodzi mnie to! – wybuchłam. – To są moje dzieci!
– Ale Michał cierpi… Widzisz to przecież.
Wiedziałam. Każdego dnia widziałam jego smutek, oddalenie Pawła, własne zmęczenie i strach dziewczynek. Ale nie umiałam się poddać.
Pewnej nocy Lena przyszła do mnie do łóżka.
– Mamo… boję się… – szepnęła.
Przytuliłam ją mocno.
– Już zawsze będziesz ze mną?
Łzy napłynęły mi do oczu.
– Tak, kochanie. Już zawsze.
Od tamtej pory zaczęło się powolne budowanie zaufania. Michał coraz częściej bawił się z siostrami, choć czasem jeszcze patrzył na mnie z wyrzutem. Paweł zaczął wracać wcześniej do domu i pomagać przy kąpieli dziewczynek. Moja mama przestała komentować nasze wybory.
Ale wiem, że ta historia nie ma prostego zakończenia. Każdego dnia uczymy się siebie na nowo. Każdego dnia walczę ze strachem: czy dam radę być matką dla wszystkich moich dzieci?
Czasem patrzę na naszą rodzinę i pytam siebie: czy miłość naprawdę wystarczy? Czy można posklejać rozbite serca samą chęcią bycia razem? Co wy o tym myślicie?