Zamieniłam teściową na własną mamę – historia o tym, jak rodzina potrafi złamać i uratować jednocześnie
– Bierzesz ten kredyt, czy nie? – głos teściowej, pani Ireny, rozległ się w kuchni jak wystrzał. Stałam przy zlewie, z rękami zanurzonymi w pianie, a serce waliło mi jak młotem. Mój mąż, Paweł, siedział przy stole i udawał, że czyta gazetę. Jego siostra, Karolina, przewracała oczami, a jej mąż udawał, że nie słyszy. Wszyscy czekali na moją odpowiedź. Wiedziałam, że cokolwiek powiem, będzie źle.
– Irena, przecież mówiłam już… – zaczęłam cicho.
– Nie interesuje mnie to! – przerwała mi ostro. – Ustaliliśmy, że bierzecie kredyt na remont domku w Międzyzdrojach. To dla całej rodziny! – dodała teatralnie.
Spojrzałam na Pawła. Nic. Zero wsparcia. Jak zawsze.
– Mamo… może nie teraz… – bąknął w końcu.
– Teraz albo nigdy! – Irena uderzyła pięścią w stół. – Ja już wszystko załatwiłam z architektem. Nie będę czekać w nieskończoność!
Czułam się jak intruz we własnym życiu. Od trzech lat mieszkałam z Pawłem u jego matki na warszawskim Mokotowie. Miało być tymczasowo, dopóki nie uzbieramy na wkład własny do naszego mieszkania. Ale czas płynął, a ja coraz bardziej czułam się jak lokatorka bez praw. Irena kontrolowała wszystko: co jem, jak się ubieram, kiedy wracam do domu. Nawet to, ile czasu spędzam pod prysznicem.
Najgorsze były wieczory. Siedzieliśmy przy stole, a ona komentowała każdą moją decyzję:
– Znowu makaron? Nie umiesz zrobić czegoś porządnego? – pytała z pogardą.
Paweł milczał. Zawsze milczał.
Kiedy pojawił się temat kredytu na domek letniskowy, powiedziałam jasno: nie stać nas. Spłacamy już jeden kredyt za samochód, a ja właśnie straciłam pracę w agencji reklamowej. Chciałam zrobić kurs programowania i zacząć od nowa. Ale dla Ireny liczyły się tylko jej plany.
Tamtego wieczoru nie wytrzymałam. Po kolacji zamknęłam się w łazience i płakałam tak cicho, żeby nikt nie słyszał. W końcu wyszłam i powiedziałam Pawłowi:
– Albo coś zmienimy, albo ja odchodzę.
Spojrzał na mnie jak na wariatkę.
– Przesadzasz. Mama chce dobrze.
– Dla siebie! – krzyknęłam pierwszy raz od lat.
Następnego dnia spakowałam walizkę i zadzwoniłam do mojej mamy.
– Mamo… mogę przyjechać? – głos mi drżał.
– Przyjeżdżaj natychmiast – odpowiedziała bez wahania pani Teresa.
Wsiadłam do pociągu do Radomia z poczuciem klęski i ulgi jednocześnie. Mama czekała na mnie na peronie. Przytuliła mnie mocno i powiedziała:
– Wiedziałam, że kiedyś pękniesz.
Przez pierwsze dni spałam po dwanaście godzin na dobę. Mama gotowała mi rosół i robiła herbatę z malinami. Siedziałyśmy wieczorami w kuchni i rozmawiałyśmy o wszystkim: o dzieciństwie, o moim ojcu (który odszedł dawno temu), o tym, jak bardzo się boję przyszłości.
– Córciu… nie musisz nikomu nic udowadniać – mówiła łagodnie Teresa. – Jesteś ważna. Twoje potrzeby też są ważne.
Po tygodniu zadzwonił Paweł.
– Kiedy wrócisz? Mama jest wściekła.
– Nie wrócę – odpowiedziałam spokojnie. – Nie chcę tak żyć.
– Przecież to tylko kredyt! – próbował przekonywać.
– To nie o kredyt chodzi! – wybuchłam. – Chodzi o wszystko! O brak szacunku! O to, że nigdy nie stoisz po mojej stronie!
Rozłączył się bez słowa.
Zaczęły się telefony od Ireny:
– Myślisz, że twoja matka ci pomoże? Zobaczysz, wrócisz na kolanach!
Mama słyszała te rozmowy i tylko kiwała głową:
– Nie przejmuj się. Ona chce cię złamać.
Zaczęłam szukać pracy w Radomiu. Było ciężko – nikt nie chciał zatrudnić trzydziestolatki bez doświadczenia w IT. Ale mama codziennie powtarzała:
– Dasz radę. Jesteś silniejsza niż myślisz.
Po miesiącu dostałam staż w małym software house’ie. Zarabiałam grosze, ale byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej. Wieczorami siadałyśmy z mamą przy herbacie i śmiałyśmy się z głupot w telewizji.
Pewnego dnia Paweł przyjechał do Radomia bez zapowiedzi. Stał pod blokiem mojej mamy z bukietem tulipanów i miną zbitego psa.
– Wróć do domu – poprosił cicho.
– Do domu? – zapytałam gorzko. – Tam nigdy nie byłam u siebie.
– Mama obiecała, że się zmieni…
Zaśmiałam się przez łzy:
– Paweł… ona nigdy się nie zmieni. A ty?
Milczał długo.
– Nie wiem…
Wtedy zrozumiałam, że już go nie kocham tak jak kiedyś. Że bardziej kocham siebie niż iluzję rodziny.
Dziś mija pół roku od tamtej awantury. Wynajmuję kawalerkę w Radomiu i pracuję jako juniorka programistka. Mama jest moją najlepszą przyjaciółką i wsparciem. Paweł czasem dzwoni, ale rozmowy są coraz rzadsze i coraz bardziej obce.
Często myślę o tym wszystkim i pytam siebie: czy naprawdę trzeba było aż takiego trzęsienia ziemi, żeby odzyskać siebie? Czy kobieta w Polsce zawsze musi wybierać między sobą a rodziną? Może czas przestać się bać i zacząć żyć po swojemu?