Światło świąt: czy w relacji liczy się tylko prezent?
Już od progu czułam, że coś jest nie tak. W Wigilię, kiedy śnieg sypał gęsto na warszawskie chodniki, dźwigałam torbę z domowym makowcem, barszczem i prezentami dla mojej wnuczki. Serce waliło mi jak młot – nie z zimna, lecz z niepokoju. W głowie miałam słowa mojej córki, Magdy: „Mamo, nie przesadzaj, na pewno wszystko będzie dobrze. Może po prostu są zmęczeni?”. Ale ja czułam, że to nie zmęczenie. To było coś głębszego.
Drzwi otworzył mój syn, Paweł. Uśmiechnął się blado, jakby był gdzieś daleko myślami. Za nim stała jego żona, Justyna – chłodna, elegancka, z miną urzędniczki w ZUS-ie. Wnuczka, mała Zosia, wybiegła do mnie z okrzykiem: „Babciu!” – i to był jedyny prawdziwy promień światła tego wieczoru.
– Cześć, mamo – powiedział Paweł cicho. – Wejdź…
Weszłam do środka, zdjęłam płaszcz i rozejrzałam się po mieszkaniu. Pachniało świeżością i… dystansem. Na stole stały już talerze, ale brakowało tego ciepła, które pamiętałam z własnego domu rodzinnego. Kiedyś święta były gwarem, śmiechem, zapachem pierników i dziecięcych pisków. Teraz wszystko było sterylne.
Usiadłam przy stole i zaczęłam rozpakowywać torbę.
– Przyniosłam makowiec i barszcz – powiedziałam z uśmiechem. – I prezenty dla Zosi.
Justyna spojrzała na mnie chłodno.
– Dziękujemy, ale naprawdę nie trzeba było się tak trudzić – powiedziała. – Mamy wszystko przygotowane.
Zrobiło mi się głupio. Paweł spuścił wzrok. Zosia podeszła do mnie i szepnęła:
– Babciu, a mogę już otworzyć prezent?
– Poczekajmy na kolację, kochanie – odpowiedziała Justyna stanowczo.
Przez chwilę siedzieliśmy w niezręcznej ciszy. Próbowałam zagaić rozmowę o szkole Zosi, o pracy Pawła, ale każde moje pytanie odbijało się od nich jak groch o ścianę.
W końcu Justyna odłożyła sztućce i spojrzała mi prosto w oczy.
– Pani Anno… – zaczęła oficjalnie, jakbyśmy były w banku. – Chciałabym porozmawiać szczerze. Proszę się nie obrażać, ale… może lepiej będzie, jeśli spotkania ograniczymy do świąt i ważnych okazji? Zosia ma dużo zajęć dodatkowych, my też jesteśmy bardzo zapracowani…
Zamarłam. Przez chwilę miałam wrażenie, że śnię.
– Ale… ja tylko chciałam pomóc… Być częścią waszego życia…
Justyna wzruszyła ramionami.
– Rozumiemy to. Ale naprawdę nie potrzebujemy pomocy. Chcemy żyć po swojemu.
Paweł milczał. Patrzył gdzieś w bok, jakby go tu nie było.
– Pawle? – zwróciłam się do niego cicho.
– Mamo… Justyna ma rację. Musimy mieć trochę przestrzeni…
Wstałam od stołu. Ręce mi drżały.
– Przepraszam… Nie chciałam wam przeszkadzać…
Zosia podeszła do mnie i przytuliła się mocno.
– Babciu, nie płacz…
Pocałowałam ją w głowę i wyszłam na klatkę schodową. Śnieg padał jeszcze gęściej niż wcześniej. Stałam przez chwilę na mrozie i czułam się jak ktoś niepotrzebny. Jak prezent, który rozpakowano i odłożono na półkę.
Wróciłam do pustego mieszkania na Ochocie. Zadzwoniłam do Magdy.
– I co? – zapytała córka z troską.
Opowiedziałam jej wszystko przez łzy.
– Mamo… Może oni naprawdę potrzebują czasu? Może za bardzo się narzucasz?
– Narzucam się? – powtórzyłam z niedowierzaniem. – Przecież ja tylko chciałam być blisko! Poświęciłam im wszystko! Nawet mieszkanie Pawłowi kupiłam za swoje oszczędności! A teraz jestem dla nich problemem?
Magda westchnęła.
– Wiem, mamo… Ale czasy się zmieniły. Ludzie są inni…
Przez kolejne dni nie mogłam spać. W głowie miałam obrazy z dzieciństwa Pawła: jak chorował na ospę i całe noce czuwałam przy jego łóżku; jak płakał po rozstaniu z pierwszą dziewczyną; jak cieszył się z pierwszej pracy. Myślałam o tym wszystkim i nie mogłam pojąć: kiedy przestałam być potrzebna?
Po tygodniu zadzwonił Paweł.
– Mamo… Justyna mówiła ci coś niemiłego?
– Nie… Po prostu powiedziała prawdę.
– Nie chcemy cię ranić… Ale musisz zrozumieć…
Nie dokończył zdania. Rozłączył się szybko.
Zaczęły się plotki w rodzinie. Siostra mojego męża zadzwoniła:
– Anka! Co ty im zrobiłaś? Justyna mówiła mojej Krysi, że jesteś nachalna!
– Nachalna?!
– Tak mówią! Że ciągle dzwonisz, że przynosisz jedzenie bez pytania!
Poczułam się upokorzona. Przez całe życie byłam dla wszystkich podporą: dla męża (który odszedł do innej), dla dzieci (które wyrosły na porządnych ludzi), dla wnuczki (która kocha mnie szczerze). A teraz zostałam sama.
W pracy koleżanka zapytała:
– Anka, czemu jesteś taka przygaszona?
Opowiedziałam jej wszystko przy kawie w pokoju socjalnym.
– Wiesz co? – powiedziała Basia. – Moja teściowa też tak miała. Synowa ją odsunęła, bo bała się konkurencji o względy syna! To jest plaga dzisiejszych czasów!
Zaczęłyśmy rozmawiać o tym głośniej przy innych koleżankach. Każda miała podobną historię: ktoś został odsunięty od wnuków; ktoś inny usłyszał wprost: „Nie chcemy twojej pomocy”.
Święta minęły w samotności. Paweł przyszedł tylko na chwilę po Nowym Roku z butelką wina i suchym „Wszystkiego najlepszego”. Justyny nie było – „źle się czuła”.
Zosia zadzwoniła do mnie sama:
– Babciu, tęsknię za tobą! Mogę przyjść na ferie?
Serce mi zadrżało z radości.
Ale Justyna zadzwoniła godzinę później:
– Pani Anno, proszę nie namawiać Zosi na wizyty bez naszej zgody.
Poczułam się jak intruz we własnej rodzinie.
Czasem myślę: może rzeczywiście przesadziłam? Może powinnam była dać im więcej przestrzeni? Ale czy to źle chcieć być potrzebną? Czy naprawdę w relacjach rodzinnych liczy się tylko prezent pod choinką?
Dziś siedzę przy oknie i patrzę na światła miasta odbijające się w śniegu. Zastanawiam się: czy moje poświęcenie miało sens? Czy bycie matką kończy się wtedy, gdy dzieci przestają nas potrzebować? A może to ja powinnam nauczyć się żyć dla siebie?
Czy ktoś z was też czuje się czasem jak prezent bez opakowania – rozpakowany i odstawiony na półkę?