„Powinnaś pomagać — jesteś żoną, nie obcą!” — usłyszałam na tydzień przed rocznicą. Historia o tym, jak rodzina męża odebrała mi siebie

— Powinnaś pomagać — jesteś żoną, nie obcą! — usłyszałam od teściowej na tydzień przed naszą rocznicą ślubu. Stałam wtedy w kuchni, z rękami zanurzonymi w zimnej wodzie, zmywając naczynia po niedzielnym obiedzie, który sama przygotowałam dla całej rodziny męża. Mój mąż, Paweł, siedział w salonie z ojcem i bratem, popijając kawę i śmiejąc się z jakiegoś programu w telewizji. Ja słyszałam tylko szum wody i głos teściowej, który wbijał się w moją głowę jak gwóźdź.

— Pani Mario, ja naprawdę nie dam rady jutro zawieźć pana Zbyszka na rehabilitację. Mam ważne spotkanie w pracy — próbowałam tłumaczyć, ale ona tylko machnęła ręką.

— Praca, praca… A rodzina? Ty już nie jesteś sama, Agnieszko. Jesteś żoną Pawła. To zobowiązuje.

Spojrzałam na Pawła przez uchylone drzwi. Nawet nie podniósł wzroku znad telefonu. Poczułam się przezroczysta. Jakby moje potrzeby i plany były mniej ważne niż czyjeś zakupy czy wizyty u lekarza.

To nie był pierwszy raz. Od początku naszego małżeństwa czułam, że jestem dodatkiem do rodziny Pawła. Jego mama dzwoniła codziennie: „Agnieszko, kupisz mi chleb?”, „Agnieszko, przyjdziesz posprzątać piwnicę?”, „Agnieszko, zaopiekujesz się wnukami Hani, bo ona musi do fryzjera?”. Zawsze byłam „Agnieszką”, nigdy „córką”. Ale obowiązki miałam jak rodzone dziecko.

Pamiętam pierwszy raz, gdy powiedziałam „nie”. To był dzień urodzin mojego taty. Chciałam pojechać do rodziców do Łodzi, ale teściowa zadzwoniła o szóstej rano:

— Agnieszko, Zbyszek źle się czuje. Musisz przyjechać i zrobić mu rosół.

— Przykro mi, pani Mario, ale dziś jadę do swoich rodziców.

— No pięknie! — krzyknęła do słuchawki. — Widać, kto tu jest ważniejszy!

Paweł wtedy nawet nie zapytał, jak było u moich rodziców. Był obrażony przez cały wieczór.

Z czasem nauczyłam się tłumić własne potrzeby. Przestałam spotykać się z przyjaciółkami, bo zawsze „coś” wypadało rodzinie Pawła. Przestałam chodzić na jogę, bo trzeba było odebrać dzieci Hani ze szkoły. Nawet urlop planowaliśmy pod remont mieszkania jego rodziców.

— Agnieszka, przecież to tylko kilka dni — mówił Paweł. — Pomóżmy im, potem pojedziemy gdzie chcesz.

Ale potem nigdy nie nadchodziło.

Najgorsze były święta. Wigilia u teściów to był maraton: gotowanie dla piętnastu osób, sprzątanie całego domu, a potem siedzenie przy stole i słuchanie narzekań teściowej na „dzisiejszą młodzież”. Moja mama dzwoniła zapytać, czy przyjadę chociaż na kawę w pierwszy dzień świąt. Zawsze odpowiadałam: „Nie mogę, mamo. Może w przyszłym roku”.

Pewnego dnia wróciłam z pracy późno wieczorem. W kuchni czekała na mnie kartka: „Zupa dla taty Pawła w lodówce. Jutro masz zawieźć mu zakupy.” Podpisała teściowa. Nawet nie zadzwoniła — po prostu przyszła do naszego mieszkania i zostawiła polecenie.

Wtedy wybuchłam.

— Paweł! To jest nasze mieszkanie! Nie chcę, żeby twoja mama tu wchodziła pod naszą nieobecność!

Spojrzał na mnie jak na wariatkę:

— Przesadzasz. Mama chce dobrze. Poza tym to jej klucz.

— Ale to jest NASZE życie! — krzyknęłam przez łzy.

— Agnieszka, przestań dramatyzować. Rodzina jest najważniejsza.

— A ja? Ja też jestem rodziną?

Nie odpowiedział.

Od tamtej pory zaczęłam się wycofywać. Przestałam odbierać telefony od teściowej. Przestałam jeździć na każde zawołanie Hani czy Zbyszka. Skupiłam się na pracy i własnych rodzicach. Paweł coraz częściej wracał późno do domu i milczał podczas kolacji.

Na tydzień przed naszą piątą rocznicą ślubu teściowa przyszła bez zapowiedzi i rzuciła mi w twarz te słowa: „Powinnaś pomagać — jesteś żoną, nie obcą!”

Wtedy coś we mnie pękło.

Spakowałam walizkę tej samej nocy. Pojechałam do mamy do Łodzi. Siedziałyśmy razem przy herbacie do późna.

— Córeczko, czemu tak długo czekałaś? — zapytała cicho mama.

— Bałam się być egoistką — wyszeptałam.

— To nie egoizm dbać o siebie — odpowiedziała i przytuliła mnie mocno.

Paweł dzwonił przez kilka dni. Pisał SMS-y: „Wróć”, „Przesadzasz”, „Mama płacze”. Potem przestał.

Po miesiącu dostałam pozew o rozwód. Bez rozmowy, bez próby ratowania czegokolwiek.

Dziś mieszkam sama w kawalerce na Retkini. Mam ciszę i spokój. Czasem budzę się w środku nocy z lękiem: czy dobrze zrobiłam? Ale potem przypominam sobie tamten głos: „Jesteś żoną, nie obcą!”

A ja już nie chcę być tylko żoną dla kogoś innego. Chcę być sobą dla siebie.

Czy naprawdę w polskich rodzinach tak trudno postawić granice? Czy zawsze musimy wybierać między sobą a cudzym szczęściem? Czekam na wasze historie.