Podarunki, które wszystko komplikują: Historia Marty i Pawła

Wszystko zaczęło się od trzaśnięcia drzwiami. To był wieczór, kiedy Paweł – mój narzeczony – wypadł z mieszkania moich rodziców z twarzą czerwoną ze złości, a ja zostałam na środku salonu, ściskając w dłoni klucze do nowego mieszkania, które właśnie dostałam w prezencie. Mama płakała w kuchni, tata milczał zaciśniętymi ustami, a ja czułam się jak dziecko, które rozbiło ulubioną filiżankę babci. Ale przecież to nie ja zaczęłam tę wojnę.

Mam na imię Marta. Mam 28 lat i zawsze byłam tą „grzeczną córką”, która nie sprawia problemów. Paweł był moją pierwszą prawdziwą miłością – poznaliśmy się na studiach w Poznaniu, zakochaliśmy się od pierwszego wejrzenia. On – syn nauczycielki i urzędnika z Leszna, ja – córka przedsiębiorców z Gniezna. Nasze rodziny różniło wszystko: styl życia, podejście do pieniędzy, nawet sposób świętowania imienin.

Zaręczyny były piękne – Paweł uklęknął na środku rynku w Gnieźnie, a ja płakałam ze szczęścia. Ale już wtedy pojawiły się pierwsze rysy. Moja mama, Teresa, od razu zaczęła planować wesele na 150 osób w hotelu pod miastem. Mama Pawła, pani Danuta, kręciła nosem: „Po co taki rozmach? Lepiej skromnie, w gronie najbliższych”. Tata Pawła milczał, ale jego spojrzenie mówiło wszystko.

Wszystko przyspieszyło, gdy moi rodzice oznajmili: „Kupimy wam mieszkanie w nowym bloku na osiedlu Zielone Wzgórza. To będzie wasz start”. Paweł był zachwycony – do czasu, aż jego rodzice dowiedzieli się o tym podczas niedzielnego obiadu.

– No proszę! – powiedziała pani Danuta z przekąsem. – U nas to się dzieci same dorabiają na mieszkanie.

– Ale przecież to prezent! – próbowałam tłumaczyć. – Rodzice chcą nam pomóc.

– Pomóc czy pokazać, kto tu rządzi? – rzucił pan Andrzej, ojciec Pawła.

Paweł siedział wtedy cicho. Widziałam po nim, że jest rozdarty. Z jednej strony duma z nowego mieszkania, z drugiej – poczucie upokorzenia wobec rodziców.

Kilka dni później zadzwoniła do mnie mama Pawła:

– Marto, my też chcemy coś wam dać. Może nie mieszkanie w bloku, ale mamy działkę po babci pod Lesznem. Możecie tam postawić dom. To będzie prawdziwy dom rodzinny.

Paweł był zachwycony. Ja mniej – praca w Poznaniu, całe życie w mieście… Ale nie chciałam go ranić.

– Może kiedyś… – powiedziałam dyplomatycznie.

Wesele było coraz bliżej. Każde spotkanie rodzinne zamieniało się w licytację: kto da więcej, kto lepiej urządzi młodym życie. Moja mama kupiła nam nowoczesną kuchnię do mieszkania. Pani Danuta przyniosła komplet porcelany „po prababci”. Tata Pawła zaproponował samochód „na dojazdy do działki”.

Zaczęliśmy się kłócić o wszystko: gdzie będziemy mieszkać po ślubie, czyje prezenty są ważniejsze, czyje tradycje będziemy pielęgnować. Paweł coraz częściej wracał do Leszna „na weekend”, a ja zostawałam sama w pustym mieszkaniu pachnącym nowością i farbą.

Pewnego wieczoru wybuchliśmy oboje:

– Twoja matka chce mnie upokorzyć! – krzyczał Paweł. – Wszystko musi być po waszemu!

– A twoi? Ciągle tylko krytykują! Nigdy nie słyszałam od nich dobrego słowa!

– Bo wy wszystko załatwiacie pieniędzmi! U nas liczy się praca i tradycja!

– A u nas miłość i wsparcie! – odpowiedziałam przez łzy.

Wtedy Paweł wyszedł trzaskając drzwiami.

Następnego dnia zadzwoniła do mnie mama:

– Martuś, nie martw się. On wróci. Każdy facet musi się czasem obrazić.

Ale Paweł nie wracał. Przyszedł za to jego ojciec – z butelką whisky i miną grabarza.

– Marta… – zaczął niepewnie. – My nie chcemy źle. Ale Paweł czuje się… gorszy. Jakbyście wy wszystko mogli kupić.

– To nieprawda! – wybuchłam. – Ja chciałam tylko… żebyśmy mieli łatwiej na starcie.

– Czasem łatwiej znaczy trudniej – powiedział cicho pan Andrzej.

Wesele odbyło się zgodnie z planem, ale atmosfera była ciężka jak powietrze przed burzą. Goście bawili się świetnie, a ja patrzyłam na Pawła i widziałam obcego człowieka.

Po ślubie zamieszkaliśmy w „moim” mieszkaniu. Paweł coraz częściej wspominał o działce pod Lesznem:

– Tam moglibyśmy być naprawdę razem. Bez tych wszystkich prezentów i oczekiwań.

Ale ja nie chciałam zostawiać pracy i przyjaciół w Poznaniu.

Coraz częściej milczeliśmy przy kolacji. Prezenty stały się ciężarem – symbolem walki naszych rodzin o dominację nad naszym życiem.

Pewnej nocy Paweł spakował walizkę.

– Nie umiem tak żyć – powiedział cicho. – Kocham cię, ale nie chcę być dodatkiem do twojego mieszkania.

Zostałam sama. W pięknym mieszkaniu z nowoczesną kuchnią i porcelaną po prababci schowaną głęboko w szafce.

Minęły miesiące zanim odważyłam się zadzwonić do Pawła. Spotkaliśmy się na kawie w małej kawiarni przy Starym Rynku.

– Przepraszam – powiedziałam pierwsza. – Chciałam dobrze…

– Ja też przepraszam – odpowiedział Paweł. – Może za bardzo chciałem udowodnić coś rodzicom.

Nie wróciliśmy do siebie. Ale przynajmniej mogliśmy porozmawiać bez rodzinnych podszeptów i prezentów wiszących nad głową jak miecz Damoklesa.

Dziś wiem jedno: czasem największym prezentem jest wolność wyboru i szacunek dla drugiego człowieka. Prezenty mogą porządkować rzeczywistość tylko wtedy, gdy nie są narzędziem kontroli ani dumy.

Czy naprawdę warto pozwolić rodzinie decydować za nas? Czy ktoś z Was miał podobne doświadczenia? Jak poradziliście sobie z presją bliskich?