Ostatni List do Siebie: Historia Marii Sokołowskiej

— Mamo, nie rozumiesz mnie! — krzyknęła Julia, trzaskając drzwiami mojego pokoju. Jej głos odbił się echem w pustym mieszkaniu, a ja poczułam, jakby ktoś wyrwał mi serce z piersi. Siedziałam na brzegu łóżka, ściskając w dłoniach kubek z zimną już herbatą. To był ten moment, kiedy zrozumiałam, że wszystko się zmieniło. Że już nie jestem tą samą Marią Sokołowską, która jeszcze rok temu wierzyła w rodzinę jak w świętość.

Mój mąż, Andrzej, wrócił późno. Wszedł do kuchni, nawet nie patrząc mi w oczy. — Maria, musimy porozmawiać — powiedział cicho. Wiedziałam już wtedy. Czułam to od miesięcy — zapach obcych perfum na jego koszulach, coraz częstsze delegacje do Wrocławia, coraz mniej wspólnych wieczorów. Ale kiedy usiadł naprzeciwko mnie i powiedział: „Zakochałem się w kimś innym”, świat mi się zawalił.

— Jak mogłeś? — wyszeptałam. — Po dwudziestu pięciu latach? Po tym wszystkim?

Andrzej spuścił głowę. — Przepraszam. Nie chciałem cię ranić. Ale nie mogę już dłużej udawać.

Wtedy weszła Julia. Miała słuchawki na uszach, ale widząc nasze twarze, zdjęła je i spojrzała pytająco. — Co się dzieje?

— Twój ojciec… — zaczęłam, ale Andrzej mi przerwał.

— Wyprowadzam się — powiedział twardo. — To nie twoja wina, Julka.

Julia patrzyła na niego przez chwilę, potem na mnie. W jej oczach pojawił się strach i gniew. — To przez ciebie! — wrzasnęła nagle do mnie. — Zawsze byłaś taka zimna! Nic dziwnego, że tata cię zostawia!

Nie pamiętam, co odpowiedziałam. Chyba nic. Siedziałam tylko i patrzyłam na ich plecy znikające za drzwiami. Przez kolejne dni mieszkanie było ciche jak nigdy dotąd. Andrzej zabrał swoje rzeczy, Julia zamknęła się w swoim pokoju i przestała ze mną rozmawiać.

Próbowałam do niej dotrzeć. Gotowałam jej ulubione naleśniki z serem i malinami, zostawiałam karteczki na biurku: „Kocham cię”, „Jestem tu dla ciebie”. Ale ona tylko przewracała oczami i wychodziła do koleżanek.

Pewnego wieczoru zadzwoniła moja mama z Białegostoku.

— Marysiu, jak się trzymasz?

— Mamo… — głos mi się załamał. — Andrzej odszedł.

Po drugiej stronie zapadła cisza.

— Wiedziałam, że tak będzie — powiedziała w końcu chłodno. — Zawsze byłaś za miękka dla niego. Trzeba było postawić się wcześniej.

Zacisnęłam pięści. — Mamo, nie teraz…

— A Julia? — spytała.

— Nie rozmawia ze mną.

— Musisz być silna dla niej. Nie możesz się rozkleić.

Odłożyłam słuchawkę i rozpłakałam się jak dziecko. Przez całe życie słyszałam od matki tylko jedno: „Bądź silna”. Ale ja już nie miałam siły.

Następnego dnia poszłam do pracy jak automat. W biurze wszyscy udawali, że nic nie wiedzą, ale widziałam litość w oczach koleżanek. Tylko Basia, moja przyjaciółka od liceum, przytuliła mnie mocno na korytarzu.

— Maria, musisz coś zrobić dla siebie — szepnęła. — Wyjedź gdzieś na weekend. Zmień coś.

— Nie mogę zostawić Julii samej…

Basia spojrzała na mnie poważnie. — Ona też musi dorosnąć do tej sytuacji.

Wieczorem spróbowałam jeszcze raz porozmawiać z córką.

— Julka…

— Daj mi spokój! — krzyknęła i zatrzasnęła drzwi łazienki.

Usiadłam na podłodze pod drzwiami i zaczęłam mówić:

— Wiem, że ci ciężko. Mnie też jest ciężko. Ale jesteśmy rodziną…

Po drugiej stronie była cisza.

W końcu napisałam list do siebie samej:

„Mario,
Nie jesteś winna temu, że Andrzej odszedł. Nie jesteś winna temu, że Julia cierpi. Masz prawo być słaba i masz prawo być szczęśliwa.”

Schowałam ten list do szuflady i przez kilka dni żyłam jak w letargu. Aż pewnego dnia Julia wróciła późno w nocy, pijana i zapłakana.

— Mamo… przepraszam…

Objęłam ją mocno i płakałyśmy razem do rana.

Od tego dnia zaczęłyśmy powoli odbudowywać naszą relację. Zaczęłyśmy chodzić razem na spacery po Starym Mieście w Warszawie, gotować wspólne obiady, oglądać stare zdjęcia z wakacji nad Bałtykiem.

Ale Andrzej nie wrócił. Julia długo miała do mnie żal, że nie walczyłam o niego bardziej. Ja sama miałam do siebie żal o wszystko: że byłam za mało czuła, za bardzo skupiona na pracy, za mało spontaniczna.

Któregoś dnia spotkałam Andrzeja przypadkiem pod sklepem spożywczym na Mokotowie. Był z nową partnerką – młodszą ode mnie o dwadzieścia lat blondynką o imieniu Patrycja.

— Cześć, Mario — powiedział niepewnie.

— Cześć — odpowiedziałam chłodno.

Patrycja uśmiechnęła się sztucznie i pociągnęła go za rękę.

Wróciłam do domu i po raz pierwszy od miesięcy poczułam ulgę. Już nie chciałam walczyć o przeszłość.

Zaczęłam chodzić na jogę do pobliskiego domu kultury. Poznałam tam ludzi takich jak ja – poranionych przez życie, ale próbujących zacząć od nowa. Zaczęłam pisać pamiętnik i malować akwarele – coś, o czym zawsze marzyłam jako dziewczynka.

Julia powoli dorastała do nowej rzeczywistości. Zdała maturę i dostała się na studia psychologiczne na UW. Często mówiła mi: „Mamo, dziękuję ci za to, że byłaś przy mnie”.

A ja? Wciąż uczę się żyć sama ze sobą. Czasem budzę się w nocy z lękiem – czy dam radę? Czy jeszcze kiedyś będę szczęśliwa?

Ale potem patrzę na siebie w lustrze i widzę kobietę zmęczoną, ale silną – kobietę, która przetrwała burzę i nauczyła się kochać siebie na nowo.

Czy naprawdę trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie? Czy wy też musieliście upaść na samo dno, żeby zacząć żyć naprawdę?