„Niechciane dziedzictwo: Czy można uciec przed własną rodziną?”

— Znowu to samo! — wrzasnęła mama, trzaskając drzwiami mojego pokoju. Była trzecia nad ranem, a ja leżałam skulona pod kołdrą, udając, że śpię. Ale przecież nie mogłam spać. W naszym domu od lat nie było spokojnej nocy. Każdy dźwięk, każdy szept podnosił mi ciśnienie.

Wiedziałam, że zaraz usłyszę kroki ojca na korytarzu. I nie myliłam się. — Zosia, wstawaj! — jego głos był zmęczony, ale stanowczy. — Musimy porozmawiać.

Zeszłam na dół, gdzie mama siedziała przy stole, z twarzą ukrytą w dłoniach. Ojciec stał przy oknie, patrząc w ciemność za szybą. — Co się z nami dzieje? — zapytała cicho mama. — Dlaczego wszystko się rozpada?

Nie odpowiedziałam. W mojej głowie kłębiły się myśli: o tym, jak ojciec stracił pracę w kopalni, jak mama zaczęła coraz częściej płakać po nocach, jak mój brat Paweł wyjechał do Warszawy i przestał odbierać telefony. O tym, jak ja sama coraz częściej marzę, żeby po prostu zniknąć.

— Zosia, musisz nam pomóc — powiedział ojciec, odwracając się do mnie. — Jesteś już dorosła. Nie możemy dłużej udawać, że wszystko jest w porządku.

Poczułam narastającą złość. — A co ja mogę zrobić? — wybuchłam. — To wyście wszystko popsuli! To wyście nigdy nie rozmawiali o problemach! Zawsze tylko milczenie albo krzyk!

Mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach. — Przepraszam…

Ale to słowo niczego nie zmieniło. Wyszłam z domu i pobiegłam przez wieś, aż na skraj lasu. Tam usiadłam na wilgotnej trawie i zaczęłam płakać. Przypomniałam sobie dzieciństwo: zapach świeżo pieczonego chleba, śmiech Pawła, ciepłe dłonie babci Marii. Gdzie to wszystko się podziało?

Następnego dnia w szkole nie mogłam się skupić. Nauczycielka matematyki, pani Kowalska, spojrzała na mnie z troską. — Zosiu, wszystko w porządku?

Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale głos ugrzązł mi w gardle.

Po lekcjach poszłam do babci Marii. Mieszkała sama na końcu wsi, w starym drewnianym domu pachnącym ziołami i starością.

— Wiem, co się dzieje — powiedziała, zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć. — Twoja mama też kiedyś płakała po nocach. Twój dziadek pił i bił ją pasem. Myślisz, że to takie proste przerwać ten łańcuch?

Zamilkłam. Babcia nalała mi herbaty i pogładziła po włosach.

— Ale możesz spróbować — dodała cicho.

Wieczorem wróciłam do domu. Rodzice siedzieli przy stole w ciszy. Usiadłam naprzeciwko nich.

— Chcecie wiedzieć, co myślę? — zapytałam drżącym głosem. — Myślę, że wszyscy jesteśmy ofiarami tego domu. Że każdy z nas niesie coś ciężkiego i nie potrafi o tym mówić.

Ojciec spuścił głowę. Mama zaczęła płakać.

— Może powinniśmy razem pójść do psychologa? — zaproponowałam niepewnie.

Ojciec spojrzał na mnie z niedowierzaniem. — Do psychologa? My? Przecież nie jesteśmy wariatami!

— Nie trzeba być wariatem, żeby potrzebować pomocy — odpowiedziałam cicho.

Przez kilka dni nikt nie poruszał tego tematu. Ale coś się zmieniło. Mama zaczęła częściej wychodzić na spacery ze mną. Ojciec przestał krzyczeć o byle co. Paweł zadzwonił po raz pierwszy od miesięcy i zapytał, czy może przyjechać na święta.

W Wigilię usiedliśmy razem przy stole. Było niezręcznie i cicho, ale po raz pierwszy od dawna poczułam nadzieję.

Po kolacji poszliśmy całą rodziną na spacer po śniegu. Mama śmiała się przez łzy, ojciec opowiadał historie z młodości, a Paweł przytulił mnie mocno.

Wiem, że to nie koniec problemów. Wiem, że przeszłość będzie wracać jeszcze wiele razy.

Ale może właśnie o to chodzi – żeby próbować mimo wszystko?

Czy można naprawdę uciec przed własną rodziną? A może jedyną drogą jest zmierzyć się z tym wszystkim razem?