Nie tak miało być: Historia Joanny z podlaskiej wsi
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż podskoczyłam. Stałam w kuchni z mokrą ścierką w dłoni, a echo tego dźwięku rozlało się po całym domu. – I co teraz? – zapytałam sama siebie, patrząc na puste miejsce po walizce mojego męża. To był koniec. Po piętnastu latach małżeństwa, po tylu wspólnych śniadaniach, kłótniach i pogodzeniach, po cichych wieczorach przed telewizorem i głośnych awanturach o pieniądze – zostałam sama.
Nazywam się Joanna. Mam czterdzieści dwa lata i mieszkam w małej wsi pod Białymstokiem. Moje życie nigdy nie było jak z filmu – raczej jak z taniego serialu, gdzie bohaterka zawsze dostaje po głowie, ale jakoś się podnosi. Tylko że ja nie wiedziałam, czy tym razem dam radę.
Mój mąż, Andrzej, był kiedyś moim całym światem. Poznaliśmy się na zabawie wiejskiej – on przyszedł z kolegami, ja z kuzynką. Był przystojny, szarmancki, potrafił rozbawić całą salę. Wszyscy mówili: „Joasia, złapałaś szczęście za nogi!” I przez chwilę wierzyłam, że tak jest. Ale życie na wsi to nie bajka – to kredyty, praca od świtu do nocy i wieczne kombinowanie, jak związać koniec z końcem.
Z Andrzejem coraz częściej się mijaliśmy. On pracował w tartaku, wracał późno, zmęczony i rozdrażniony. Ja prowadziłam dom i pomagałam rodzicom na gospodarce. Dzieci nie mieliśmy – lekarze rozkładali ręce, a teściowa patrzyła na mnie jak na winowajczynię wszystkich rodzinnych nieszczęść.
Pamiętam dzień, kiedy Andrzej powiedział: – Asia, ja już tak nie mogę. Duszę się tu. Chcę spróbować czegoś innego. Może w Warszawie znajdę lepszą robotę…
– A ja? – zapytałam cicho.
– Ty sobie poradzisz. Zawsze dawałaś radę.
Nie płakałam przy nim. Dopiero później, kiedy usłyszałam za oknem głosy sąsiadek: „Widzisz? Andrzej ją zostawił! Pewnie znalazł sobie młodszą.”
Wiedziałam, że plotki rozejdą się po wsi szybciej niż dym z ogniska. Mama zadzwoniła tego samego wieczoru:
– Joasiu, przyjedź do nas na trochę. Nie powinnaś być sama.
Ale jak miałam wrócić do domu rodzinnego? Tam już mieszkała moja młodsza siostra z mężem i trójką dzieci. Zawsze byłam tą „zaradną”, która nie potrzebuje pomocy. Teraz nie miałam odwagi przyznać się do porażki.
Każdy dzień był taki sam: pobudka o szóstej, karmienie kur i psa, szybkie śniadanie i praca w sklepie spożywczym w sąsiedniej wsi. Klienci patrzyli na mnie z litością albo ciekawością – każdy chciał wiedzieć więcej niż mówiłam.
Najgorzej było wracać do pustego domu. Włączałam radio dla towarzystwa i siadałam przy stole z herbatą. Czasem dzwoniła siostra:
– Asia, może byś przyjechała do nas na niedzielny obiad?
– Nie chcę wam przeszkadzać – odpowiadałam zawsze.
Prawda była taka, że nie chciałam słuchać rad typu: „Znajdź sobie kogoś nowego”, „Zacznij żyć dla siebie”. Jakby to było takie proste.
Pewnego dnia przyszła do mnie sąsiadka, pani Halina:
– Joasiu, słyszałam, że Andrzej wyjechał…
– Tak, wyjechał – odpowiedziałam chłodno.
– Wiesz… mój szwagier jest wdowcem. Może byście się poznali?
Uśmiechnęłam się wymuszenie. Nie chciałam nikogo poznawać. Jeszcze nie teraz.
Wieczorami coraz częściej myślałam o tym, co zrobiłam źle. Czy mogłam bardziej walczyć o nasze małżeństwo? Czy powinnam była zgodzić się na przeprowadzkę do miasta? A może to wszystko było nieuniknione?
Któregoś dnia zadzwoniła teściowa:
– Joanno! Co ty zrobiłaś mojemu synowi?! On taki dobry chłopak był! Pewnie go zaniedbałaś!
– Pani Zofio, Andrzej sam podjął decyzję.
– Nie wierzę! Ty zawsze byłaś taka zimna!
Rozłączyłam się bez słowa. Serce waliło mi jak młotem.
Kilka tygodni później Andrzej zadzwonił pierwszy raz od wyjazdu:
– Asia… mogę wrócić?
– Dlaczego?
– W Warszawie nie jest tak kolorowo. Praca ciężka, ludzie obcy… Tęsknię za domem.
– Za domem czy za mną?
Cisza po drugiej stronie trwała zbyt długo.
– Za domem – przyznał w końcu.
Wtedy coś we mnie pękło. Zrozumiałam, że nigdy nie byłam dla niego najważniejsza.
Zaczęłam powoli układać sobie życie na nowo. Zapisałam się na kurs komputerowy w gminie – śmiali się ze mnie młodzi ludzie: „Pani Asiu, Facebooka pani zakłada?” Ale ja chciałam spróbować czegoś innego niż tylko sklep i gospodarstwo.
Pewnego dnia do sklepu przyszedł nowy dostawca – Marek. Miał ciepły uśmiech i żartował nawet wtedy, gdy padał deszcz i ciężarówka utknęła w błocie:
– Pani Asiu! Może kawa na rozgrzewkę?
Zgodziłam się niechętnie. Rozmawialiśmy o wszystkim – o pracy, o życiu w mieście i na wsi, o samotności.
– Wie pani… Ja też niedawno zostałem sam. Żona odeszła do innego. Myślałem, że świat mi się zawalił…
Patrzyliśmy na siebie przez chwilę w milczeniu.
Z czasem Marek zaczął odwiedzać mnie coraz częściej. Pomagał przy drobnych naprawach w domu, przynosił świeże bułki z piekarni.
Pewnego wieczoru zapytał:
– Joasiu… boisz się jeszcze zaufać?
Nie odpowiedziałam od razu. W głowie miałam głos teściowej, plotki sąsiadek i własne lęki przed kolejnym rozczarowaniem.
Ale kiedy Marek złapał mnie za rękę i powiedział: – Każdy zasługuje na drugą szansę… – poczułam ciepło tam, gdzie od dawna była tylko pustka.
Nie było łatwo. Siostra kręciła nosem:
– Tak szybko? A co ludzie powiedzą?
Mama martwiła się:
– Joasiu, nie chcę żebyś znów cierpiała…
Ale ja pierwszy raz od lat poczułam się wolna od cudzych oczekiwań.
Dziś wiem jedno: życie nigdy nie jest jak w filmie. Czasem trzeba przejść przez piekło samotności i upokorzenia, żeby odnaleźć siebie na nowo. Czy warto było tyle czekać na odrobinę szczęścia? Czy można jeszcze zaufać po tylu ranach?
A Wy? Czy mieliście odwagę zacząć wszystko od nowa?