Myślałam, że zostałam zaakceptowana przez rodzinę męża – ale okazało się, jak bardzo się myliłam

– Znowu nie przyszłaś na obiad do mamy? – głos Michała był cichy, ale wyczuwałam w nim napięcie. Stał w drzwiach kuchni, opierając się o framugę, a ja próbowałam zapanować nad drżeniem rąk, krojąc marchewkę na zupę.

– Michał, miałam dyżur w aptece. Przecież mówiłam ci o tym rano – odpowiedziałam, starając się nie podnosić głosu. Wiedziałam jednak, że to nie wystarczy. W tej rodzinie nieobecność na niedzielnym obiedzie była niemal grzechem śmiertelnym.

Od dziecka marzyłam o rodzinie, która będzie razem spędzać czas, rozmawiać, śmiać się przy stole. Moi rodzice byli wiecznie zajęci – mama pracowała w urzędzie miasta, tata prowadził własną firmę. W domu panowała cisza i chłód. Kiedy poznałam Michała i jego rodzinę, poczułam się jak w bajce. Jego mama, pani Halina, zawsze uśmiechnięta, zapraszała mnie na herbatę i ciasto. Jego ojciec, pan Zbigniew, opowiadał anegdoty z młodości. Nawet jego siostra, Ania, wydawała się być moją bratnią duszą.

Przez pierwsze miesiące naszego małżeństwa byłam szczęśliwa. Każda niedziela u teściów była dla mnie świętem – wspólne gotowanie, rozmowy o wszystkim i o niczym. Czułam się częścią tej rodziny. Ale z czasem zaczęły pojawiać się drobne rysy.

– Wiesz, u nas zawsze robi się pierogi z mięsem na Wigilię – powiedziała pani Halina pewnego dnia, kiedy zaproponowałam pierogi ruskie według przepisu mojej babci. – Ale twoje też mogą być… ciekawe – dodała z wymuszonym uśmiechem.

Zignorowałam to wtedy. Przecież każda rodzina ma swoje tradycje. Ale takich sytuacji było coraz więcej. Kiedy zaproponowałam wyjazd na wakacje tylko we dwoje z Michałem, usłyszałam: – Ale przecież zawsze jeździmy razem do Zakopanego! – oburzyła się Ania.

Zaczęłam czuć się jak intruz w ich świecie. Każda moja inicjatywa była przyjmowana z rezerwą albo wręcz krytyką. Michał stawał po ich stronie – może nawet nieświadomie. „Oni po prostu tak mają” – tłumaczył. „Nie przejmuj się.”

Ale przejmowałam się coraz bardziej.

Punktem zwrotnym był zeszłoroczny Boże Narodzenie. Pracowałam wtedy dużo więcej niż zwykle – apteka była oblężona przez chorych i zestresowanych ludzi. Byłam zmęczona i marzyłam tylko o spokojnych świętach. Zaproponowałam więc, żebyśmy tym razem spędzili Wigilię u nas, w kameralnym gronie.

– U nas? – powtórzyła pani Halina z niedowierzaniem. – Ale jak to? Przecież zawsze wszyscy spotykamy się u nas! To tradycja!

Michał spojrzał na mnie błagalnie. – Może jednak pojedziemy do mamy? Nie chcę jej sprawiać przykrości.

Czułam się wtedy tak bardzo sama. Nawet nie próbował mnie wesprzeć.

W końcu ustąpiłam. Pojechaliśmy do teściów. Siedziałam przy stole, słuchając rozmów o wspólnych wyjazdach sprzed lat, o żartach z dzieciństwa Michała i Ani. Czułam się jak widz na spektaklu, do którego nie dostałam scenariusza.

Kiedy przyszło do dzielenia się opłatkiem, pani Halina podeszła do mnie ostatnia.

– Mam nadzieję, że kiedyś poczujesz się tu jak w domu – powiedziała cicho i pocałowała mnie w policzek.

Zacisnęłam zęby i uśmiechnęłam się sztucznie.

Po świętach próbowałam porozmawiać z Michałem.

– Czuję się tu obco – powiedziałam mu wieczorem, kiedy leżeliśmy już w łóżku. – Jakbyś był po ich stronie, a nie mojej.

Westchnął ciężko.

– Oni po prostu są bardzo zżyci ze sobą. Musisz dać im czas.

Ale ile jeszcze czasu? Minęły już trzy lata od naszego ślubu.

W marcu wydarzyło się coś, co przelało czarę goryczy. Mój tata trafił do szpitala po zawale. Byłam przerażona i potrzebowałam wsparcia. Zadzwoniłam do Michała w pracy – nie odebrał. Pojechałam więc sama do szpitala.

Wieczorem zadzwoniła pani Halina.

– Słyszałam od Michała, że twój tata jest w szpitalu. Mam nadzieję, że szybko wyzdrowieje – powiedziała chłodno. – Ale pamiętajcie o niedzielnym obiedzie.

Wtedy coś we mnie pękło.

Zaczęłam unikać rodzinnych spotkań. Skupiłam się na pracy i opiece nad tatą. Michał coraz częściej wychodził sam do rodziców.

Pewnego dnia wrócił późno wieczorem i rzucił mi na stół zaproszenie na rocznicę ślubu jego rodziców.

– Mama prosiła, żebyś przyszła wcześniej i pomogła w kuchni – powiedział bez emocji.

Popatrzyłam na niego bez słowa. Czy naprawdę jestem tu tylko po to, żeby gotować i udawać szczęśliwą synową?

Na rocznicę poszłam z poczucia obowiązku. Pani Halina przywitała mnie chłodno.

– Dobrze, że przyszłaś – powiedziała tylko i podała mi fartuch.

Przez cały wieczór czułam się jak służąca we własnej rodzinie. Nikt nie zapytał mnie o tatę, nikt nie zainteresował się moim życiem.

Kiedy wracaliśmy do domu, Michał milczał przez całą drogę.

– Może powinniśmy porozmawiać – powiedziałam cicho.

– O czym? – odpowiedział obojętnie.

O tym, że jestem tu tylko dodatkiem? Że nigdy nie będę jedną z nich?

Dziś siedzę przy kuchennym stole i patrzę na zdjęcia ze ślubu. Uśmiecham się na nich szeroko – wtedy naprawdę wierzyłam, że znalazłam dom.

Czy można być szczęśliwym wśród ludzi, którzy nigdy nie zaakceptują cię naprawdę? Czy warto walczyć o miejsce w rodzinie męża za wszelką cenę? A może czas zacząć budować własne szczęście – nawet jeśli oznacza to samotność?