Moja mama odmawia pomocy, a ja muszę utrzymać rodzinę: Historia samotnej matki z Polski

— Nie mogę, Aniu. Mam swoje życie — głos mojej mamy brzmiał twardo, niemal obco. Stałam w jej kuchni, trzymając w ramionach płaczącą Zosię, podczas gdy bliźniaki, Kuba i Michał, ciągnęli mnie za spódnicę. W tej chwili czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek wcześniej.

Mój świat rozpadł się trzy miesiące temu, kiedy Paweł, mój mąż, zginął w wypadku samochodowym. To był zwykły dzień — środa, szaro i deszczowo. O 17:30 zadzwonił telefon. Policjant mówił coś o zderzeniu na trasie do pracy, o szpitalu, o tym, że mam przyjechać. Pamiętam tylko ból w klatce piersiowej i to, jak upadłam na podłogę. Od tamtej pory wszystko było jak przez mgłę.

Musiałam działać automatycznie: pogrzeb, papiery, rozmowy z urzędami. Dzieci nie rozumiały, dlaczego tata nie wraca do domu. Zosia budziła się w nocy z krzykiem, Kuba pytał, czy tata wróci na jego urodziny. Michał zamknął się w sobie i przestał mówić. Ja? Ja nie miałam czasu na żałobę.

Wiedziałam, że muszę wrócić do pracy. Pracowałam jako księgowa w małej firmie transportowej w Łodzi. Po urlopie macierzyńskim miałam wrócić na pół etatu, ale teraz nie było wyjścia — musiałam pracować na pełny etat. Problem był jeden: kto zajmie się dziećmi?

Zadzwoniłam do mamy. Była moją ostatnią nadzieją. Mieszkała dwadzieścia minut ode mnie, była na emeryturze, zdrowa, energiczna. Zawsze powtarzała, że rodzina jest najważniejsza. Ale kiedy poprosiłam ją o pomoc — żeby przychodziła do dzieci choćby na kilka godzin dziennie — usłyszałam tylko: „Nie mogę, Aniu. Mam swoje życie.”

— Mamo, ja nie proszę cię o wiele! — głos mi się łamał. — Potrzebuję cię teraz bardziej niż kiedykolwiek.

— Ty zawsze byłaś taka samodzielna — odpowiedziała chłodno. — Musisz sobie poradzić.

Wyszłam od niej z poczuciem upokorzenia i gniewu. Jak mogła? Przecież to jej wnuki! Przez kolejne dni próbowałam znaleźć inne rozwiązania: żłobek dla Zosi (brak miejsc), przedszkole dla bliźniaków (lista oczekujących), opiekunka (za drogo). Każdego wieczoru siadałam przy kuchennym stole z kalkulatorem i płakałam nad rachunkami.

W pracy udawałam silną. Szef patrzył na mnie ze współczuciem, ale nie mógł mi dać elastycznych godzin ani pracy zdalnej. Koledzy unikali mojego wzroku — chyba bali się mojego bólu albo nie wiedzieli, co powiedzieć.

Dzieci coraz bardziej odczuwały moją frustrację i zmęczenie. Michał zaczął moczyć się w nocy, Kuba stał się agresywny wobec siostry. Zosia nie odstępowała mnie na krok. Czułam się jak w pułapce — samotna matka bez wsparcia, bez pieniędzy, bez nadziei.

Pewnego wieczoru zadzwoniła do mnie ciotka Basia z Krakowa.

— Aniu, słyszałam od mamy… Jak sobie radzisz?

Nie wytrzymałam i rozpłakałam się do słuchawki.

— Basia… ja już nie mam siły… Mama nie chce mi pomóc…

— Twoja mama zawsze była dumna i trochę egoistyczna — westchnęła ciotka. — Ale ty musisz walczyć dla dzieci. Może spróbuj jeszcze raz z nią porozmawiać? Albo poszukaj pomocy gdzie indziej? Są fundacje, są sąsiedzi…

Po tej rozmowie długo nie mogłam zasnąć. Zaczęłam szukać wsparcia w internecie: fora dla samotnych matek, grupy wsparcia na Facebooku. Napisałam post na lokalnej grupie: „Samotna mama szuka pomocy przy dzieciach”. Odpowiedziały dwie sąsiadki — pani Jadwiga i młoda studentka Ola. Jadwiga mogła przychodzić rano na dwie godziny, Ola po południu pomagała z lekcjami bliźniaków.

To nie było idealne rozwiązanie, ale pozwoliło mi jakoś funkcjonować. Dzieci powoli przyzwyczajały się do nowych osób. Zosia polubiła Jadwigę, Michał otworzył się przed Olą. Ja mogłam choć przez chwilę odetchnąć.

Mama dzwoniła rzadko. Kiedy przychodziła raz na dwa tygodnie z ciastem i prezentami dla wnuków, czułam mieszankę wdzięczności i żalu.

— Widzisz? Radzisz sobie — powiedziała pewnego dnia z uśmiechem.

Chciałam krzyczeć: „Ale za jaką cenę?!”

Czasem łapałam się na tym, że zazdroszczę koleżankom z pracy ich „normalnych” rodzin: mężów wracających do domu, babć odbierających dzieci z przedszkola, wspólnych niedzielnych obiadów. Ja miałam tylko siebie i dzieci.

Najtrudniejsze były wieczory. Kiedy dzieci zasypiały, siadałam sama w kuchni i patrzyłam na zdjęcie Pawła stojące na lodówce. Pytałam go w myślach: „Dlaczego mnie zostawiłeś? Jak mam to wszystko udźwignąć?”

Czasem myślę o mamie — czy ona naprawdę nie rozumie mojego bólu? Czy może sama kiedyś czuła się tak opuszczona i dlatego nie potrafi być blisko?

Dziś wiem jedno: przetrwałam najgorsze tylko dzięki sile, którą musiałam w sobie znaleźć. Ale czy to wystarczy na dłuższą metę? Czy można być naprawdę szczęśliwą bez wsparcia najbliższych? Może ktoś z was zna odpowiedź…