Jak modlitwa uratowała mnie przed wybuchem: O trudnej rozmowie z synem i sile wiary w codzienności
— Kuba, proszę cię, posprzątaj te klocki — mój głos drżał, choć starałam się brzmieć spokojnie. Był piątkowy wieczór, a ja po całym tygodniu pracy i domowych obowiązków czułam się jak balon na granicy pęknięcia. Mój siedmioletni syn siedział na dywanie, otoczony morzem kolorowych klocków LEGO, i nawet nie podniósł wzroku znad budowanej wieży.
— Nie chcę! — odpowiedział z uporem, który znałam aż za dobrze. — To moje miasto i nie będę go burzył!
Poczułam, jak narasta we mnie fala frustracji. W głowie pojawiły się myśli: „Znowu to samo. Ile razy można prosić? Dlaczego on mnie nie słucha?” Przez chwilę miałam ochotę krzyknąć, tupnąć nogą, zrobić cokolwiek, by w końcu mnie usłyszał. Ale wtedy przypomniałam sobie słowa mojej mamy: „Zanim coś powiesz w złości, pomódl się.”
Odeszłam na chwilę do kuchni. Oparłam się o blat i zamknęłam oczy. „Boże, daj mi cierpliwość. Pomóż mi nie wybuchnąć.” Czułam łzy pod powiekami — zmęczenie, bezsilność, żal do siebie, że nie potrafię być tą spokojną, wyrozumiałą mamą z poradników. Wzięłam kilka głębokich oddechów i wróciłam do pokoju.
Kuba patrzył na mnie wyczekująco. W jego oczach widziałam bunt, ale też niepewność. Usiadłam obok niego na dywanie.
— Wiesz co, Kuba? Rozumiem, że nie chcesz burzyć swojego miasta. Jest naprawdę imponujące — powiedziałam ciszej, niż zamierzałam. — Ale musimy znaleźć sposób, żeby tu było czysto. Może zostawimy twoją wieżę na noc, a resztę klocków schowamy razem?
Kuba milczał przez dłuższą chwilę. Widziałam walkę na jego twarzy — z jednej strony chciał postawić na swoim, z drugiej chyba poczuł ulgę, że nie krzyczę.
— Mogę zostawić jeszcze most? — zapytał cicho.
— Możesz — uśmiechnęłam się lekko. — Ale resztę sprzątamy razem.
Zaczęliśmy zbierać klocki do pudełka. Każdy ruch był dla mnie jak modlitwa — dziękowałam w myślach za to, że udało mi się nie wybuchnąć. Przypomniały mi się chwile z dzieciństwa, kiedy moja mama klękała przy łóżku i szeptała modlitwy za nas wszystkich. Wtedy tego nie rozumiałam. Dziś wiem, że to była jej siła.
Wieczorem, kiedy Kuba zasnął, usiadłam na kanapie i pozwoliłam sobie na łzy. Nie były to łzy porażki — raczej ulgi i wdzięczności. Przypomniałam sobie wszystkie te dni, kiedy brakowało mi cierpliwości i pozwalałam emocjom przejąć kontrolę. Ile razy potem żałowałam ostrych słów? Ile razy przepraszałam syna za to, że podniosłam głos?
Mój mąż Piotr wrócił późno z pracy. Usiadł obok mnie i zapytał:
— Co się stało?
Opowiedziałam mu o naszej wieczornej walce o klocki i o tym, jak modlitwa pomogła mi zachować spokój.
— Zazdroszczę ci tej wiary — powiedział cicho. — Ja bym chyba nie wytrzymał.
— To nie jest łatwe — odpowiedziałam szczerze. — Ale czasem to jedyne, co mnie ratuje przed samą sobą.
Przez kolejne dni wracałam myślami do tego wieczoru. Zaczęłam więcej rozmawiać z Kubą o uczuciach — o tym, jak czasem trudno jest nam się dogadać, jak ważne jest słuchanie siebie nawzajem. Zauważyłam też, że kiedy ja jestem spokojniejsza, on szybciej się uspokaja.
Ale nie zawsze jest idealnie. Są dni, kiedy znów mam ochotę krzyczeć. Są chwile zwątpienia: czy dobrze go wychowuję? Czy nie jestem za miękka? Czy modlitwa naprawdę coś zmienia?
Pewnego popołudnia zadzwoniła do mnie mama:
— Jak tam u was?
Opowiedziałam jej o ostatnich trudnościach z Kubą.
— Pamiętasz, jak ty byłaś mała i też nie chciałaś sprzątać? — zaśmiała się ciepło. — Myślisz, że ja nigdy nie miałam ochoty cię wysłać do kąta?
Śmiałyśmy się razem przez chwilę.
— Modlitwa to nie magia — dodała mama poważniej. — Ale pomaga zobaczyć drugiego człowieka w dziecku.
Te słowa zostały ze mną na długo.
Dziś wiem jedno: wiara nie rozwiązuje wszystkich problemów jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Ale daje siłę tam, gdzie kończy się cierpliwość. Pozwala spojrzeć na dziecko nie jak na przeciwnika w walce o porządek, ale jak na małego człowieka z własnymi uczuciami i potrzebami.
Czasem pytam siebie: ile razy jeszcze będę musiała prosić Kubę o sprzątanie? Ile razy jeszcze będę walczyć ze sobą? Ale może właśnie w tych codziennych zmaganiach kryje się prawdziwa siła rodzicielstwa?
A wy? Jak radzicie sobie z takimi chwilami bezsilności? Czy macie swoje sposoby na zachowanie spokoju?