Gdy matka mojego męża dowiedziała się o naszym mieszkaniu, rozegrał się rodzinny dramat, który zmienił całe moje życie
Wszystko zaczęło się w sobotę, kiedy wróciłam do domu z torbą pełną katalogów mieszkań. Byłam podekscytowana – wreszcie, po latach oszczędzania i wyrzeczeń, mieliśmy z Pawłem szansę na własne cztery kąty. W kuchni czekał na mnie Paweł, blady jak ściana. „Musimy pogadać,” rzucił bez powitania. Zamarłam. „Mama wie o mieszkaniu. Chce się spotkać. Dziś. U niej.”
Nie miałam wyboru – pojechaliśmy. W drzwiach powitała nas teściowa, pani Jadwiga, z miną, która nie wróżyła nic dobrego. W salonie już siedziały jego dwie siostry: Aneta i Kinga. Ledwo usiedliśmy, Jadwiga zaczęła:
– No to co to za tajemnice przede mną? Mieszkanie? A ja ostatnia się dowiaduję?
Paweł spuścił wzrok. Ja próbowałam zachować spokój.
– Chcieliśmy najpierw wszystko sprawdzić, żeby nie robić zamieszania… – zaczęłam.
– Zamieszanie to wy już zrobiliście! – przerwała mi Kinga. – Mama całe życie dla nas się poświęcała, a wy teraz chcecie się odciąć?
– Przecież nie odcinamy się od rodziny – odpowiedziałam cicho.
– A kto będzie pomagał mamie? Kto będzie wspierał Anetę, jak jej znowu coś nie wyjdzie? – dodała Kinga z wyrzutem.
Poczułam, jak narasta we mnie złość. Przez lata znosiłam ich prośby o „pożyczki”, które nigdy nie wracały, ich wieczne narzekania i oczekiwania. Ale teraz chodziło o nasze życie.
Jadwiga spojrzała na Pawła:
– Synku, chodź ze mną do kuchni.
Zostaliśmy z siostrami sami. Aneta zaczęła szeptać:
– Wiesz, mama mówiła, że jak już będziecie mieć mieszkanie, to może bym się na chwilę wprowadziła… Bo u mnie znowu ciężko.
Zatkało mnie. „Na chwilę” u Anety znaczyło miesiące, jeśli nie lata.
Po chwili wrócili Paweł z matką. Był blady i roztrzęsiony.
– Musimy porozmawiać w domu – powiedział tylko i wyszliśmy.
W drodze milczał. Dopiero wieczorem wybuchł:
– Mama mówi, że to nie jest dobry moment na kupno mieszkania. Że powinniśmy poczekać, bo ona może potrzebować pomocy finansowej. I że… może ktoś z rodziny będzie musiał u nas zamieszkać.
Patrzyłam na niego w osłupieniu.
– Paweł, czy ty siebie słyszysz? Przez lata pomagaliśmy twojej rodzinie! Ile jeszcze mamy czekać? Kiedy wreszcie będziemy żyć dla siebie?
– Nie rozumiesz… To moja rodzina! – krzyknął.
– A ja? Ja nie jestem twoją rodziną?
Wyszedł trzaskając drzwiami.
Następne dni były koszmarem. Paweł coraz częściej znikał u matki, wracał późno i unikał rozmów. W pracy ledwo mogłam się skupić – szefowa zwróciła mi uwagę na błędy w raportach. W końcu zadzwoniła do mnie moja mama:
– Martwię się o ciebie, Martyna. Co się dzieje?
Rozpłakałam się w słuchawkę. Mama próbowała mnie pocieszać, ale czułam się coraz bardziej samotna.
Pewnego wieczoru Paweł przyszedł do domu spakowany.
– Jadwiga jest chora – powiedział bez emocji. – Muszę być przy niej. Nie mogę teraz myśleć o mieszkaniu. Może kiedyś… Może lepiej będzie nam osobno.
Nie wierzyłam własnym uszom.
– Czyli wybierasz matkę i siostry zamiast mnie?
– To nie tak… Ale oni mnie potrzebują.
Po tych słowach wyszedł i już nie wrócił tej nocy.
Zostałam sama w naszym wynajmowanym mieszkaniu. Przez kilka tygodni żyłam jak w letargu – praca-dom-praca, zero kontaktu z Pawłem poza krótkimi smsami o rachunkach. W końcu przyszedł mail od jego adwokata: „Proszę o przesłanie połowy zgromadzonych oszczędności na wskazane konto”.
Przelałam pieniądze bez słowa. Poczułam ulgę i pustkę jednocześnie.
Minęły miesiące. Zaczęłam powoli układać sobie życie na nowo. Znalazłam małe mieszkanie na obrzeżach Warszawy – kawalerkę w bloku z wielkiej płyty, ale moje własne. Sama je urządzałam: białe ściany, stare meble po dziadkach i kilka kwiatów na parapecie. Każda złotówka była policzona, ale pierwszy raz od lat czułam się wolna.
Czasem spotykałam Pawła na mieście – wyglądał coraz gorzej, przygarbiony, zmęczony. Słyszałam od znajomych, że jego siostry regularnie proszą go o pieniądze, a matka wymaga opieki niemal codziennie. On sam nigdy nie odezwał się do mnie więcej niż kilka słów grzecznościowych.
Moja mama była ze mnie dumna:
– Martyna, jesteś silniejsza niż myślisz – mówiła często przez telefon.
Czasem nachodziły mnie wątpliwości: czy mogłam zrobić coś inaczej? Czy powinnam była bardziej walczyć o nasze małżeństwo? Ale za każdym razem przypominałam sobie tamten dzień u Jadwigi i jej słowa: „Rodzina jest najważniejsza” – tylko że dla nich rodzina oznaczała wyłącznie ich własny klan.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba przejść przez piekło rodzinnych konfliktów i rozczarowań, żeby odnaleźć siebie i zacząć żyć po swojemu. Czy wy też mieliście kiedyś poczucie, że musicie wybierać między sobą a rodziną partnera? Czy można budować szczęście tam, gdzie inni ciągle burzą wasze marzenia?