Dopóki świeci światło – historia Marii z blokowiska

Na klatce schodowej mojego bloku wciąż unosił się zapach gotowanej brukselki i wilgotnego betonu. Właśnie wracałam z apteki, ściskając w dłoni reklamówkę z lekami na serce i cukrzycę. Był listopadowy wieczór, ciemno już po czwartej, a światło na moim piętrze znów migotało – jakby miało zaraz zgasnąć na zawsze. Zatrzymałam się pod drzwiami, bo usłyszałam za sobą szybkie kroki.

– Pani Mario! – dobiegł mnie głos sąsiadki z naprzeciwka, pani Grażyny. – Znowu światło szwankuje? Zaraz zadzwonię do administracji, bo ileż można!

Uśmiechnęłam się blado. – Dziękuję, pani Grażyno. Ale wie pani, dopóki świeci choć jedna żarówka, to jeszcze nie jest tak źle.

Weszłam do mieszkania. Cisza uderzyła mnie jak fala. Kiedyś witały mnie śmiechy dzieci, zapach świeżo upieczonego chleba i głos męża: „Maria, w końcu jesteś!”. Teraz tylko szum lodówki i tykanie zegara. Przeszłam do kuchni, gdzie na stole leżała kartka od córki: „Mamo, nie będę mogła zadzwonić dziś wieczorem. Praca. Pozdrów wnuki przez telefon”.

Wnuki… Ostatni raz widziałam je pół roku temu, kiedy przyjechali na Wielkanoc. Córka, Agata, mieszka w Warszawie. Ma własną firmę, dwójkę dzieci, męża – zawsze zabieganą minę i telefon przyklejony do dłoni. Nasze rozmowy są coraz krótsze. „Mamo, nie mam czasu”, „Mamo, wszystko dobrze”, „Mamo, muszę kończyć”.

Usiadłam przy stole i nalałam sobie herbaty. Przez chwilę patrzyłam na parujący kubek i czułam się tak bardzo niepotrzebna. Przypomniały mi się czasy, gdy byłam młoda – jak z mężem, Zbyszkiem, kłóciliśmy się o drobiazgi: on chciał jechać na Mazury, ja nad morze; on lubił schabowe, ja wolałam rybę. Ale zawsze wieczorem godził nas śmiech dzieci albo wspólne oglądanie „Czterech pancernych”.

Po śmierci Zbyszka wszystko się rozpadło. Agata wyprowadziła się zaraz po studiach. Z początku dzwoniła codziennie. Potem raz w tygodniu. Teraz… czasem mam wrażenie, że jestem dla niej tylko obowiązkiem.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie jej teściowa.
– Pani Mario, czy mogłaby pani przyjechać na kilka dni? Agata ma wyjazd służbowy, dzieci chore…
– Oczywiście! – odpowiedziałam bez wahania.

Spakowałam walizkę i pojechałam do Warszawy. Wnuki były przeziębione, marudne. Agata nawet nie wyszła ze mną na kawę – „Nie mam czasu, mamo”. Wieczorem usłyszałam rozmowę jej i jej męża przez uchylone drzwi:
– Twoja mama znowu narzekała na samotność?
– Daj spokój, przecież ona zawsze coś znajdzie…

Zabolało mnie to bardziej niż wszystkie choroby razem wzięte.

Po powrocie do domu długo płakałam. Czułam się jak cień we własnym życiu. Próbowałam znaleźć sobie zajęcie – zapisałam się na zajęcia dla seniorów w osiedlowym domu kultury. Tam poznałam pana Stefana. Był wdowcem po sąsiedzku. Zaprosił mnie na kawę.

– Pani Mario, niech pani nie siedzi sama! – uśmiechnął się ciepło.
– Wie pan… czasem mam wrażenie, że już nikogo nie obchodzę.
– A ja myślę, że to nieprawda. Proszę spojrzeć na siebie: elegancka kobieta, mądra…

Zaczerwieniłam się jak nastolatka.

Zaczęliśmy spotykać się częściej. Chodziliśmy razem na spacery po parku Skaryszewskim, rozmawialiśmy o dawnych czasach i o tym, jak bardzo świat się zmienił. Stefan miał syna za granicą – też rzadko dzwonił.

Pewnego dnia Agata zadzwoniła niespodziewanie:
– Mamo… słyszałam od babci Grażyny, że spotykasz się z jakimś panem?
– Tak… Stefan jest bardzo miły.
– Mamo! Ty masz siedemdziesiąt dwa lata! Co ludzie powiedzą?
– A co mają mówić? Że jeszcze żyję?

Rozłączyła się bez słowa.

Przez kilka dni nie mogłam spać. Czułam się winna – czy naprawdę nie mam prawa do odrobiny szczęścia? Czy wiek odbiera prawo do miłości?

Stefan zauważył mój nastrój.
– Coś się stało?
– Córka uważa, że powinnam być sama.
– A ty co uważasz?
– Ja… chcę jeszcze poczuć się ważna dla kogoś.

Przytulił mnie delikatnie.

Niedługo potem Agata przyjechała bez zapowiedzi.
– Mamo, musimy porozmawiać.
Usiadłyśmy naprzeciwko siebie przy kuchennym stole.
– Nie rozumiem cię – zaczęła cicho. – Zawsze byłaś taka rozsądna…
– A może właśnie teraz jestem rozsądna? – przerwałam jej łagodnie. – Całe życie byłam dla was. Teraz chcę być trochę dla siebie.

Milczała długo.
– Boję się o ciebie…
– Nie musisz się bać. Potrzebuję tylko trochę światła w tej ciemności.

Wyszła bez słowa pożegnania.

Przez kolejne tygodnie kontakt był chłodny. Stefan próbował mnie pocieszać:
– Daj jej czas. Dzieci często nie rozumieją rodziców…

W końcu zadzwoniła wnuczka:
– Babciu! Mama mówiła, że masz chłopaka! To prawda?
Zaśmiałam się przez łzy:
– Tak, kochanie. I jestem szczęśliwa.

Wieczorem siedziałam przy stole z herbatą i patrzyłam na migoczącą żarówkę nad drzwiami wejściowymi. Wtedy zadzwonił domofon.
– Pani Mario? To ja, Stefan… Przyniosłem szarlotkę.
Otworzyłam drzwi i poczułam ciepło bijące od niego i od ciasta.

Usiedliśmy razem przy stole.
– Wiesz – powiedziałam cicho – dopóki świeci światło… nic nie jest stracone.

A wy? Czy też czuliście kiedyś, że świat was ignoruje? Czy warto walczyć o swoje szczęście nawet wtedy, gdy inni tego nie rozumieją?