Chciałem wrócić do byłej żony po 30 latach małżeństwa, ale było już za późno – historia Jana i Barbary
Drzwi trzasnęły tak głośno, że aż echo rozniosło się po klatce schodowej. Stałem na wycieraczce z bukietem tulipanów, drżącymi dłońmi ściskając butelkę wina i tort z cukierni na rogu. W głowie miałem tylko jedno: „Może mi wybaczy. Może jeszcze raz spojrzy na mnie tak, jak dawniej.” Ale drzwi już się nie otworzyły. Za nimi nie było Barbary – mojej żony przez trzy dekady. Był tam obcy mężczyzna, który patrzył na mnie z mieszaniną współczucia i niechęci.
Mam na imię Jan. Dziś mam 57 lat i jestem samotny jak nigdy wcześniej. Moja historia nie jest wyjątkowa – może dlatego boli jeszcze bardziej. Przez trzydzieści lat byłem mężem Barbary. Mieliśmy dwójkę dzieci: Magdę i Pawła. Żyliśmy zwyczajnie, jak większość rodzin w Polsce – kredyt na mieszkanie w bloku na Ursynowie, wakacje nad Bałtykiem, święta u teściowej w Radomiu. Barbara była nauczycielką polskiego, ja pracowałem jako kierownik magazynu w hurtowni budowlanej.
Zawsze uważałem się za dobrego męża. Nie piłem, nie biłem, przynosiłem pensję do domu. Ale z czasem wszystko stało się przewidywalne. Barbara wiecznie zmęczona po pracy, dzieci dorastające i coraz bardziej zamknięte w swoich światach. Wieczorami oglądaliśmy telewizję, czasem rozmawialiśmy o rachunkach albo o tym, że Paweł znowu dostał tróję z matematyki.
Pewnego dnia, gdy wracałem z pracy, spotkałem Martę – nową księgową w naszej firmie. Była młodsza ode mnie o piętnaście lat, miała w sobie coś świeżego, innego. Zaczęliśmy rozmawiać przy kawie w kuchni socjalnej. Najpierw o pracy, potem o życiu. Zauważyła mnie – nie jako zmęczonego faceta po pięćdziesiątce, ale jako mężczyznę. To było jak narkotyk.
W domu coraz częściej milczałem. Barbara pytała:
– Co się dzieje, Janek? Jesteś jakiś nieobecny.
– Nic się nie dzieje – odpowiadałem szorstko i chowałem się za gazetą.
Romans z Martą trwał kilka miesięcy. W końcu nie wytrzymałem napięcia i powiedziałem Barbarze prawdę. Siedzieliśmy przy kuchennym stole, a ona patrzyła na mnie szeroko otwartymi oczami.
– Zakochałeś się? – zapytała cicho.
– Nie wiem… Chyba tak.
– I co teraz?
– Chcę odejść.
Nie płakała. Po prostu wstała i wyszła do sypialni. Następnego dnia spakowała kilka rzeczy i pojechała do swojej siostry do Piaseczna. Dzieci dowiedziały się tydzień później – Magda przestała odbierać moje telefony, Paweł napisał mi tylko SMS-a: „Nie chcę cię widzieć.”
Rozwód był szybki i cichy. Podzieliliśmy mieszkanie – ja zostałem na Ursynowie, Barbara wynajęła kawalerkę na Mokotowie. Marta nalegała, żebym nie dawał Barbarze więcej niż muszę – „Przecież ona sobie poradzi.” Wtedy wydawało mi się to logiczne.
Nowe życie miało być lepsze. Szybko okazało się jednak, że Marta nie była gotowa na codzienność z facetem po przejściach i dwójką dorosłych dzieci, które jej nienawidziły. Po roku zaczęły się kłótnie:
– Janek, czemu twoja córka ciągle do ciebie wydzwania? Nie możesz jej powiedzieć, żeby dała nam spokój?
– To moja córka! – krzyczałem bezsilnie.
– A ja mam już tego dosyć! – rzucała talerzami o ścianę.
W pracy zaczęły się problemy – przez stres popełniałem błędy, szef wezwał mnie na rozmowę dyscyplinującą:
– Janek, co się z tobą dzieje? Zawsze byłeś solidny.
– Mam trudny okres w życiu…
– Wszyscy mamy trudne okresy. Albo się ogarniesz, albo będziemy musieli się pożegnać.
Nie ogarnąłem się. Straciłem pracę po dwudziestu latach stażu. Marta wyprowadziła się miesiąc później do jakiegoś informatyka poznanego przez Tindera. Zostałem sam w pustym mieszkaniu z kredytem i alimentami na syna (Paweł studiował jeszcze na Politechnice).
Próbowałem odbudować kontakt z dziećmi. Magda była już wtedy mężatką i miała własne życie – nie chciała ze mną rozmawiać:
– Tato, zostawiłeś mamę dla młodszej kobiety. Jak mam ci to wybaczyć?
Paweł był bardziej stanowczy:
– Dla mnie już nie istniejesz.
Zacząłem pić. Najpierw jedno piwo wieczorem, potem dwa, potem pół litra wódki w samotności przed telewizorem. Czasem dzwoniłem do Barbary po pijaku:
– Basiu… przepraszam… wróć do mnie…
Ona zawsze odkładała słuchawkę.
Minęły trzy lata od rozwodu. Pewnego dnia spotkałem Barbarę przypadkiem w Biedronce przy kasie samoobsługowej. Była uśmiechnięta, zadbana, obok niej stał wysoki mężczyzna z siwymi włosami.
– Cześć, Janku – powiedziała spokojnie.
– Cześć…
– Poznaj Marka, mojego męża.
Poczułem się tak, jakby ktoś uderzył mnie pięścią w brzuch.
Po powrocie do domu długo siedziałem w milczeniu. W końcu postanowiłem spróbować jeszcze raz – kupiłem kwiaty, tort i butelkę wina. Pojechałem pod jej nowy adres na Ochocie. Drzwi otworzył Marek:
– Czego pan chce?
– Chciałbym porozmawiać z Basią…
– Proszę stąd odejść.
Wyszedłem na klatkę schodową i usiadłem na schodach jak zbity pies. Przez łzy zadzwoniłem do Magdy:
– Córeczko…
– Tato, zostaw nas w spokoju.
Dziś mieszkam sam w wynajmowanej kawalerce na Pradze-Północ. Pracuję dorywczo jako ochroniarz w markecie budowlanym. Czasem mijam ludzi na ulicy i zastanawiam się: ilu z nich docenia to, co ma? Ilu z nich wie, że szczęście to nie jest nowa kobieta czy lepsza praca? To codzienność z kimś bliskim – nawet jeśli bywa nudna czy trudna.
Czasu nie da się cofnąć. Można tylko próbować żyć dalej z tym ciężarem na sercu.
Czy naprawdę musimy stracić wszystko, żeby zrozumieć wartość zwykłego szczęścia? Czy ktoś z was potrafiłby wybaczyć taką zdradę? Jak odbudować rodzinne więzi po takim upadku?