Wszystkie moje przyjaciółki znalazły miłość, a ja od lat żyję samotnie. Historia Magdy z Poznania

Telefon zadzwonił o 21:17. Spojrzałam na wyświetlacz – „Kasia”. Przez chwilę miałam ochotę nie odbierać, bo wiedziałam, co usłyszę: „Magda, musisz koniecznie przyjść! Michał mi się oświadczył!”. I rzeczywiście – jej głos drżał z ekscytacji, a ja, stojąc w kuchni w starym dresie, z kubkiem herbaty, czułam jakby ktoś wylał mi na głowę kubeł zimnej wody. „Cieszę się, Kasiu. Naprawdę. Gratuluję!” – powiedziałam, starając się nie zdradzić nuty goryczy.

Odkładając telefon, spojrzałam na swoje odbicie w oknie. Trzydzieści cztery lata. Sama. W Poznaniu, w wynajmowanym mieszkaniu na Jeżycach. Za ścianą sąsiadka z dzieckiem, nad głową – para studentów, którzy co noc słuchają techno. A ja? Ja mam ciszę i echo własnych myśli.

Moje życie nie zawsze tak wyglądało. Kiedyś byłam duszą towarzystwa – na studiach na UAM-ie miałam paczkę przyjaciółek: Kasia, Ola, Basia i ja. Wydawało się, że świat stoi przed nami otworem. Każda z nas miała swoje marzenia, plany i… chłopaków. Ja byłam z Adamem – poznaliśmy się na juwenaliach. Był przystojny, zabawny, miał plany na przyszłość. Po pięciu latach związku zamieszkaliśmy razem. Myślałam, że to już – że to ten etap, kiedy zaczyna się dorosłe życie.

Ale Adam się zmienił. Zaczął wracać późno z pracy, coraz częściej znikał na weekendy „z kolegami”. Pewnego dnia znalazłam w jego kurtce paragon z hotelu pod Wrocławiem – nie byliśmy tam razem. Zapytałam go wprost:

– Adam, zdradzasz mnie?

Nie zaprzeczył. Po prostu spojrzał na mnie i powiedział:

– Magda, przepraszam. To nie jest już to samo.

Spakował się i wyszedł. Zostałam sama w naszym mieszkaniu, które nagle stało się obce i zimne.

Przez kilka miesięcy nie mogłam się pozbierać. Ola próbowała mnie wyciągać na imprezy, Basia zapraszała na babskie wieczory, ale ja tylko płakałam w poduszkę i zadawałam sobie pytanie: „Co ze mną jest nie tak?”

Minęły dwa lata. Każda z moich przyjaciółek znalazła kogoś na stałe. Kasia poznała Michała na kursie tańca – ślub za pół roku. Ola wyszła za lekarza i już ma dwójkę dzieci. Basia wyjechała do Berlina za swoim narzeczonym i wraca tylko na święta.

A ja? Ja próbowałam randkować przez internet. Przez pół roku spotykałam się z różnymi facetami z Poznania – jeden był programistą i opowiadał tylko o komputerach, drugi miał obsesję na punkcie swojej matki („Mama mówi, że kobieta powinna gotować codziennie obiad!”), trzeci okazał się żonaty.

Po każdej takiej randce wracałam do domu coraz bardziej rozczarowana i zmęczona. Zaczęłam unikać spotkań z przyjaciółkami – ich rozmowy kręciły się wokół dzieci, ślubów i kredytów hipotecznych.

Pewnego dnia zadzwoniła mama:

– Magda, kiedy ty sobie wreszcie kogoś znajdziesz? Wszyscy pytają! Ciocia Jola mówiła ostatnio, że taka ładna dziewczyna, a sama… Może powinnaś pójść do kościoła? Tam są porządni chłopcy!

– Mamo! – wybuchłam – To nie jest takie proste! Nie chcę nikogo tylko po to, żeby mieć kogoś!

– Ale ty zawsze wszystko komplikujesz… – westchnęła mama i rozłączyła się obrażona.

Wiedziałam, że rodzina patrzy na mnie jak na dziwoląga. Na świętach Bożego Narodzenia babcia zawsze pytała:

– A ty Magdusiu? Kiedy przyprowadzisz kawalera?

Czułam się jak eksponat w muzeum: „Oto Magda – 34 lata, bezdzietna panna”.

W pracy też nie było lepiej. Pracuję jako księgowa w małym biurze rachunkowym. Moja szefowa, pani Teresa, ma obsesję na punkcie rodzinnych wartości:

– Magda, ty taka poukładana jesteś… Ale wiesz, kobieta bez rodziny to jak dom bez dachu!

Czasem miałam ochotę krzyknąć: „A może po prostu nie mam szczęścia?!”. Ale milczałam.

Najgorsze były weekendy. W sobotę rano budziłam się sama w łóżku i słyszałam zza ściany śmiech dzieci sąsiadki. Wychodziłam do Żabki po bułki i widziałam pary trzymające się za ręce. Nawet ekspedientka pytała:

– Sama dziś? Może kawka gratis?

Czułam się przezroczysta.

W pewnym momencie postanowiłam coś zmienić. Zapisałam się na jogę – może tam poznam kogoś ciekawego? Niestety, większość uczestników to kobiety po pięćdziesiątce albo młode dziewczyny z narzeczonymi czekającymi pod salą.

Zaczęłam też wolontariat w schronisku dla zwierząt – pokochałam psa o imieniu Fuks. Przynajmniej on cieszył się na mój widok bezinteresownie.

Ale nawet wtedy mama potrafiła zadzwonić:

– Magda! Ty już całkiem zwariowałaś? Najpierw koty, teraz psy! A kiedy wnuki?!

Pewnego dnia doszło do rodzinnej awantury. Były imieniny taty – cała rodzina przy stole, ciotki, kuzynki z dziećmi.

– Magda, a może ty jesteś za bardzo wybredna? – rzuciła ciocia Jola.

– Albo za bardzo skupiona na sobie! – dodała kuzynka Anka.

Nie wytrzymałam:

– Może po prostu nie chcę być z kimś tylko po to, żeby nie być sama! Może wolę być sama niż nieszczęśliwa!

Zapadła cisza. Mama spojrzała na mnie ze łzami w oczach:

– My tylko chcemy twojego szczęścia…

Wyszłam z domu trzaskając drzwiami.

Po tej awanturze przez miesiąc nie odbierałam telefonów od rodziny. Czułam się winna i samotna jednocześnie.

W pracy też zaczęło się psuć – koleżanka awansowała moim kosztem („Bo ona ma rodzinę i dzieci!”), a ja zostałam z dodatkowymi obowiązkami i bez podwyżki.

Wieczorami płakałam do poduszki i zadawałam sobie pytanie: „Czy naprawdę jestem gorsza?”

Któregoś dnia napisała do mnie Basia z Berlina:

– Magda, tęsknię za tobą! Przyjedź do mnie na weekend!

Pojechałam. Spacerowałyśmy po Kreuzbergu, piłyśmy kawę nad Sprewą i rozmawiałyśmy o wszystkim.

– Wiesz co? – powiedziała Basia – Zawsze ci zazdrościłam tej twojej niezależności. Ja czasem mam ochotę rzucić to wszystko i wrócić do Polski!

Patrzyłam na nią zdziwiona:

– Ty? Przecież masz narzeczonego!

– No właśnie… Ale czasem czuję się bardziej samotna niż ty.

Wróciłam do Poznania z nową energią. Może rzeczywiście nie wszystko jest takie czarno-białe?

Ale życie szybko sprowadziło mnie na ziemię. Kasia zaprosiła mnie na wieczór panieński – wszystkie dziewczyny przyszły ze swoimi partnerami (bo „tak wygodniej”). Ja byłam jedyną singielką.

Podczas zabawy Ola rzuciła żartem:

– Magda! Ty to masz dobrze! Możesz spać do południa i nikt ci nie marudzi!

Zaśmiałam się sztucznie i poszłam do łazienki popłakać.

Po powrocie do domu długo patrzyłam w sufit i myślałam: „Może już zawsze będę sama?”.

Ale następnego dnia Fuks wskoczył mi na łóżko i polizał po twarzy. Uśmiechnęłam się przez łzy.

Dziś wiem jedno: samotność boli najbardziej wtedy, gdy czujesz się niewidzialna dla świata. Ale czy to znaczy, że jestem gorsza? Czy naprawdę szczęście zależy tylko od tego, czy ktoś trzyma cię za rękę?

A może powinnam przestać szukać akceptacji u innych i zacząć kochać siebie taką, jaka jestem?

Co o tym myślicie? Czy samotność to wyrok czy szansa na coś nowego?