Po 30 latach małżeństwa powiedziałam: „Dość!” – Historia, której nikt się nie spodziewał

– Iwona, co znowu? – głos Marka odbił się echem w kuchni, gdy z trzaskiem odstawił kubek na blat. Herbata rozlała się na obrus, a ja patrzyłam na tę plamę jak zahipnotyzowana. To był zwykły wieczór, dzieci już dawno wyfrunęły z domu, a my zostaliśmy sami – dwoje ludzi, którzy kiedyś nie mogli bez siebie żyć, a dziś nie potrafili ze sobą rozmawiać.

– Nic – odpowiedziałam cicho, choć w środku wrzało we mnie wszystko. Chciałam krzyczeć, płakać, wybiec z tego domu i nigdy nie wrócić. Ale zamiast tego zebrałam mokry obrus i poszłam do łazienki. Zamknęłam się na klucz i usiadłam na zimnych kafelkach. Wtedy po raz pierwszy od lat pozwoliłam sobie na łzy.

Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęłam znikać. Może wtedy, gdy urodziła się nasza najstarsza córka, Magda? Może wtedy, gdy Marek dostał awans i zaczął wracać coraz później do domu? A może wtedy, gdy przestałam kupować sobie książki podróżnicze i zamiast tego wybierałam nowe zasłony do salonu? Zawsze byłam tą „ogarniętą”, „poświęcającą się”, „matką Polką”.

Pamiętam siebie sprzed lat – dziewczynę z plecakiem, która potrafiła wsiąść w pociąg do Zakopanego bez planu i pieniędzy. Zjeździłam pół Europy autostopem, spałam pod namiotem w Bieszczadach, śmiałam się do łez z obcymi ludźmi przy ognisku. A potem poznałam Marka. Był przystojny, odpowiedzialny, miał plany na życie. Zakochałam się po uszy.

– Iwona, musisz być poważniejsza – powtarzała mama. – Marek to dobry chłopak, nie możesz wiecznie bujać w obłokach.

Chciałam być dobrą żoną. Chciałam być najlepszą matką. I byłam – przez trzydzieści lat. Ale gdzieś po drodze zgubiłam siebie.

Kiedy dzieci dorosły i wyprowadziły się z domu, nagle zrobiło się cicho. Zbyt cicho. Marek siedział godzinami przed telewizorem albo grzebał przy samochodzie w garażu. Ja gotowałam obiady dla dwojga, choć nikt już nie doceniał moich starań.

Pewnego dnia znalazłam w szufladzie stary notes. Były tam listy rzeczy do zrobienia przed trzydziestką: „Nauczyć się hiszpańskiego”, „Zobaczyć fiordy w Norwegii”, „Przejechać rowerem Mazury”. Przeczytałam je wszystkie i poczułam się tak, jakby ktoś uderzył mnie w twarz.

Wieczorem spróbowałam porozmawiać z Markiem.

– Pamiętasz, jak kiedyś marzyliśmy o podróży do Portugalii? – zapytałam nieśmiało.

– Teraz? Po co? – spojrzał na mnie jak na wariatkę. – Przecież mamy wszystko tutaj.

– Ale ja… ja już nie chcę tylko być tutaj – wyszeptałam.

– Znowu ci odbija? – rzucił z irytacją i wyszedł do garażu.

Tamtej nocy nie spałam ani minuty. Przewracałam się z boku na bok i czułam narastającą panikę. Czy to już wszystko? Czy tak ma wyglądać reszta mojego życia?

Następnego dnia zadzwoniła Magda.

– Mamo, wszystko w porządku? Brzmisz jakoś dziwnie.

– Tak, kochanie… tylko trochę zmęczona jestem.

– Mamo… – zawahała się – czy ty jesteś szczęśliwa?

To pytanie rozdarło mnie na pół. Przez chwilę milczałam.

– Nie wiem – odpowiedziałam szczerze.

Po tej rozmowie zaczęłam szukać siebie na nowo. Zapisałam się na kurs języka hiszpańskiego online. Zaczęłam chodzić na spacery po lesie, robić zdjęcia telefonem i wrzucać je na Facebooka. Kupiłam sobie nowy notes i zaczęłam spisywać marzenia – te stare i te nowe.

Marek patrzył na mnie coraz dziwniej. Kiedy pewnego dnia wrócił do domu i zobaczył mnie tańczącą w kuchni do hiszpańskiej muzyki, wybuchnął:

– Co ty wyprawiasz?! Przecież sąsiedzi słyszą!

– Niech słyszą! – odpowiedziałam pierwszy raz bez strachu.

Coraz częściej kłóciliśmy się o drobiazgi. O to, że nie ma obiadu na czas. O to, że nie chcę oglądać z nim telewizji. O to, że wychodzę sama do kina.

W końcu przyszedł ten dzień. Siedzieliśmy naprzeciwko siebie przy stole. Marek czytał gazetę, ja patrzyłam przez okno na szare niebo.

– Marek… chcę rozwodu – powiedziałam spokojnie.

Gazeta opadła mu z rąk.

– Zwariowałaś?! Po tylu latach?

– Tak. Zwariowałam… ale chyba pierwszy raz od dawna czuję się żywa.

Nie rozumiał mnie. Dzieci też nie rozumiały na początku. Magda płakała przez telefon:

– Mamo, jak możesz to robić tacie?

Ale ja wiedziałam jedno: jeśli teraz nie zawalczę o siebie, już nigdy nie będę szczęśliwa.

Rozwód ciągnął się miesiącami. Były łzy, krzyki, pretensje. Rodzina Marka odwróciła się ode mnie całkowicie. Mama powiedziała tylko:

– Zawiodłaś wszystkich.

Ale ja po raz pierwszy od lat czułam spokój.

Zaczęłam podróżować sama po Polsce: Kazimierz Dolny zimą był piękniejszy niż kiedykolwiek pamiętałam; nad morzem poznałam ludzi z całego świata; w Bieszczadach znów spałam pod namiotem i patrzyłam w gwiazdy.

Dziś mam 58 lat i czuję się młodsza niż kiedykolwiek wcześniej. Dzieci powoli zaczynają rozumieć moją decyzję. Marek… cóż, on układa sobie życie po swojemu.

Czasem pytam siebie: czy żałuję? Może trochę… Ale czy lepiej żyć dla innych i umierać za życia, czy odważyć się być sobą?

A Wy? Czy mielibyście odwagę zawalczyć o własne szczęście po tylu latach? Co byście zrobili na moim miejscu?