„Między młotem a kowadłem: Jak teściowa rozbiła nasze małżeństwo”
– Znowu dzwoni – mruknąłem pod nosem, patrząc na wyświetlacz telefonu Wiktorii. „Mama”. Zawsze „Mama”. Była 22:37, nasza córka już spała, a my mieliśmy w końcu chwilę dla siebie. Ale jak zwykle, nie zdążyliśmy nawet zacząć rozmowy.
– Odbiorę tylko na chwilę – powiedziała Wiktoria, już sięgając po telefon. Jej głos był miękki, niemal przepraszający. – Może coś się stało.
Westchnąłem ciężko i odwróciłem wzrok. Wiedziałem, że ta „chwila” potrwa co najmniej pół godziny. Słyszałem przez ścianę jej cichy śmiech, potem narastającą irytację, aż w końcu wróciła do salonu z miną, jakby właśnie dostała reprymendę od nauczycielki.
– Mama mówi, że powinniśmy inaczej wychowywać Zosię – zaczęła niepewnie. – Że za dużo jej pozwalamy.
– Wiktoria, ile razy mamy o tym rozmawiać? To nasze dziecko. Chciałbym, żebyśmy sami decydowali o takich sprawach.
– Ale ona ma doświadczenie! – broniła się żona. – I chce dobrze.
Poczułem znajome ukłucie złości. To nie pierwszy raz. Od początku naszego małżeństwa czułem, że jestem trzecią osobą w związku. Teściowa, pani Lidia, była wszędzie: w naszych rozmowach, decyzjach, nawet w lodówce. Kiedy kupiliśmy mieszkanie na Pradze, to ona wybrała kolor ścian i zasugerowała układ mebli. Gdy urodziła się Zosia, to ona przyniosła listę „niezbędnych” zasad wychowawczych i codziennie sprawdzała przez telefon, czy je stosujemy.
Pamiętam dzień naszego ślubu. Stałem przed kościołem z Wiktorią i jej matką. Pani Lidia poprawiała welon córki z taką czułością, jakby nie chciała jej oddać światu. Wtedy myślałem: „To tylko matczyna troska”. Dziś wiem, że to był początek końca mojej autonomii.
Z czasem zacząłem unikać wspólnych spotkań. Wiktoria tłumaczyła mnie przed matką: „Marek jest zmęczony”, „Marek musi popracować”. Ale prawda była inna – nie mogłem już słuchać tych drobnych uszczypliwości:
– Marek, naprawdę uważasz, że dziecko może spać przy otwartym oknie? – pytała teściowa z udawaną troską.
– Tak, Lidio. Lekarz tak zalecił.
– Lekarz… A ja wychowałam troje dzieci i żadne nie chorowało!
Czułem się jak chłopiec na dywaniku u dyrektora. Każda decyzja była podważana. Nawet wybór przedszkola dla Zosi stał się polem bitwy. Chciałem wybrać placówkę blisko domu, ale pani Lidia miała inne plany:
– Tam chodzą dzieci mojej koleżanki z pracy. To najlepsze miejsce!
Wiktoria kiwała głową i patrzyła na mnie błagalnie: „Nie rób sceny”.
W końcu nadszedł dzień, kiedy nie wytrzymałem. Była niedziela, obiad u teściów. Siedzieliśmy przy stole: ja, Wiktoria, Zosia i pani Lidia z mężem. Rozmowa zeszła na temat wakacji.
– Myśleliśmy o Mazurach – powiedziałem spokojnie.
– Mazury? – prychnęła teściowa. – Przecież tam same komary! Lepiej pojedźcie do Ustki, mam tam znajomych, załatwię wam nocleg.
Spojrzałem na Wiktorię. Milczała.
– Lidio – powiedziałem stanowczo – doceniam twoją troskę, ale chcemy sami zdecydować.
Zapadła cisza. Teść chrząknął nerwowo. Pani Lidia spojrzała na mnie jak na buntownika.
– Marek, ja tylko chcę wam pomóc – powiedziała lodowatym tonem.
– Ale my nie potrzebujemy pomocy w każdej sprawie! – wyrwało mi się.
Wiktoria spuściła wzrok. Po obiedzie wracaliśmy do domu w milczeniu.
W nocy usłyszałem jej cichy płacz w łazience. Poszedłem za nią.
– Przepraszam – wyszeptała. – Nie umiem jej odmówić. Ona tyle dla mnie zrobiła…
Objąłem ją bez słowa. Wiedziałem, że walczę nie tylko z teściową, ale i z poczuciem winy mojej żony.
Kolejne tygodnie były jeszcze trudniejsze. Pani Lidia zaczęła dzwonić częściej, czasem nawet do mnie:
– Marek, czy możesz przypilnować Zosię? Wiktoria mówiła mi, że ostatnio była przeziębiona…
Czułem się osaczony. Zacząłem coraz częściej wychodzić z domu pod pretekstem pracy czy spotkań ze znajomymi. Wiktoria zamykała się w sobie.
Pewnego dnia wróciłem wcześniej z pracy i zobaczyłem ją siedzącą na kanapie z telefonem przy uchu.
– Tak, mamo… Tak… Rozumiem… Dobrze…
Kiedy skończyła rozmowę, spojrzała na mnie bezradnie.
– Marek… Ja chyba nie umiem być dorosła bez niej…
Usiadłem obok niej i długo milczeliśmy.
– Może powinniśmy pójść do terapeuty? – zaproponowałem cicho.
Wiktoria skinęła głową ze łzami w oczach.
Terapia była trudna i bolesna. Musieliśmy nauczyć się stawiać granice – przede wszystkim Wiktoria musiała uwierzyć, że ma prawo do własnych decyzji. Pani Lidia nie rozumiała tej zmiany:
– Co wy sobie wymyśliliście? Psycholog? Przecież ja chcę tylko dobrze!
Ale my trwaliśmy przy swoim. Z czasem relacje zaczęły się poprawiać – powoli i z trudem.
Dziś wiem jedno: miłość do rodzica nie może przesłaniać miłości do własnej rodziny. Ale czy można naprawdę przeciąć pępowinę bez bólu?
Czy ktoś z was też musiał walczyć o własne życie rodzinne w cieniu dominującej teściowej? Jak znaleźć równowagę między szacunkiem a wolnością?