Kiedy mąż wystawił mi rachunek: Spowiedź polskiej żony. O tym, jak pieniądze zniszczyły nasze małżeństwo.
– Ile wydałaś na te zakupy? – głos Marka przeszył ciszę w kuchni jak nóż. Stałam przy zlewie, myjąc kubek po jego porannej kawie, gdy usłyszałam to pytanie. Nie spojrzałam na niego od razu. Wzięłam głęboki oddech, próbując ukryć drżenie rąk.
– Nie wiem, jakieś sto pięćdziesiąt złotych… – odpowiedziałam cicho, czując, jak w gardle rośnie mi gula.
– Sto pięćdziesiąt?! – powtórzył z niedowierzaniem. – Przecież mówiłem ci, żebyś oszczędzała. Znowu kupiłaś te drogie jogurty dla dzieci? I po co ci ta nowa bluzka?
Odwróciłam się do niego, próbując nie płakać. – Marek, dzieci lubią te jogurty. A bluzka była przeceniona…
– Przeceniona czy nie, to wciąż wydatek! – rzucił i wyszedł z kuchni, trzaskając drzwiami.
Tak wyglądały nasze poranki od kilku miesięcy. Każda złotówka była powodem do kłótni. Każdy paragon musiałam pokazać, a Marek skrupulatnie zapisywał wszystko w swoim zeszycie. Kiedyś śmialiśmy się razem z tego, jak Polacy potrafią być oszczędni. Teraz stało się to moim koszmarem.
Pamiętam, jak było kiedyś. Poznaliśmy się na studiach w Krakowie. On – ambitny informatyk z Nowej Huty, ja – studentka polonistyki z Podgórza. Zakochaliśmy się w sobie od pierwszego wejrzenia. Marek był czuły, opiekuńczy, potrafił mnie rozśmieszyć nawet w najgorszy dzień. Po ślubie zamieszkaliśmy w małym mieszkaniu na Ruczaju. Było skromnie, ale szczęśliwie.
Pierwsze dziecko – Zosia – przyszło na świat dwa lata po ślubie. Potem pojawił się Staś. Marek pracował coraz więcej, ja zajmowałam się domem i dziećmi. Nie mieliśmy dużo pieniędzy, ale zawsze starczało na wszystko, co najważniejsze. Dopiero gdy Marek dostał awans i zaczęliśmy zarabiać więcej, coś zaczęło się psuć.
Początkowo nie zauważałam zmian. Marek coraz częściej zostawał dłużej w pracy, wracał zmęczony i rozdrażniony. Zaczął mówić o kredycie na większe mieszkanie, o oszczędzaniu na przyszłość dzieci. Zgodziłam się – przecież każdy chce zapewnić rodzinie bezpieczeństwo.
Ale potem pojawiły się pierwsze pretensje: „Po co kupujesz tyle owoców? Przecież można taniej!”, „Nie musisz chodzić do fryzjera co dwa miesiące”, „Znowu zamówiłaś pizzę?”. Z czasem Marek zaczął prowadzić domowy budżet w Excelu. Każdy wydatek musiał być uzasadniony.
Pewnego dnia wróciłam z zakupów i zobaczyłam na stole kartkę: „Do oddania: 230 zł za zakupy spożywcze + 80 zł za kosmetyki”. Myślałam, że to żart. Ale Marek był poważny.
– Musimy rozliczać się jak dorośli ludzie – powiedział chłodno. – Skoro nie pracujesz zawodowo, powinnaś wiedzieć, ile kosztuje twoje utrzymanie.
Poczułam się upokorzona. Przecież byłam jego żoną, matką jego dzieci! Pracowałam w domu od rana do nocy – gotowałam, sprzątałam, pomagałam Zosi w lekcjach, chodziłam z Stasiem do logopedy. A on wystawił mi rachunek jak obcej osobie.
Zaczęłam zamykać się w sobie. Unikałam Marka, nie miałam już siły walczyć o każdą złotówkę. Dzieci wyczuwały napięcie – Zosia przestała opowiadać nam o szkole, Staś zaczął moczyć się w nocy.
Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Marka przez telefon:
– Nie wiem już, co robić z tą Kaśką… Ciągle wydaje pieniądze na głupoty…
Zacisnęłam pięści tak mocno, że aż zabolało. Czy naprawdę stałam się dla niego tylko wydatkiem?
Postanowiłam porozmawiać z mamą. Siedziałyśmy przy herbacie w jej kuchni na Kazimierzu.
– Mamo, Marek mnie rozlicza za wszystko… Czuję się jak służąca albo pasożyt…
Mama spojrzała na mnie smutno:
– Kasiu, pieniądze potrafią zniszczyć nawet największą miłość. Ale nie możesz pozwolić, żeby ktoś cię tak traktował.
Wróciłam do domu z postanowieniem: muszę coś zmienić. Zaczęłam szukać pracy – choćby dorywczej. Pisałam teksty do internetu, korepetycje z polskiego dla dzieci sąsiadów. Każda zarobiona złotówka dawała mi poczucie wartości.
Marek zauważył zmianę:
– Po co ci ta praca? Przecież masz wszystko w domu!
– Chcę mieć własne pieniądze i nie czuć się winna za każdą wydaną złotówkę – odpowiedziałam spokojnie.
Zaczął być jeszcze bardziej oschły. Coraz częściej spał na kanapie w salonie. W końcu powiedział:
– Może lepiej będzie nam osobno?
Nie płakałam już wtedy. Byłam zmęczona walką o każdy grosz i o resztki szacunku.
Rozwód był formalnością. Dzieci zostały ze mną. Marek płaci alimenty – co do złotówki, oczywiście.
Dziś jestem sama z dziećmi w naszym małym mieszkaniu na Ruczaju. Pracuję jako nauczycielka polskiego w szkole podstawowej. Nie mam dużo pieniędzy, ale mam spokój i poczucie własnej wartości.
Czasem zastanawiam się: czy naprawdę można przeliczyć miłość na paragony? Czy warto było poświęcić rodzinę dla kilku zaoszczędzonych złotych?
Może ktoś z was zna podobną historię? Czy pieniądze naprawdę są ważniejsze niż bliskość i wzajemny szacunek?