Oddałam wszystko dzieciom, a teraz zostałam sama. Czy naprawdę na to zasłużyłam?

– Mamo, nie mogę teraz rozmawiać, mam spotkanie – głos Agnieszki w słuchawce był chłodny, niemal obcy. – Oddzwonię później.

Ale nie oddzwoniła. Jak zwykle. Odłożyłam telefon na stół i przez chwilę patrzyłam na niego, jakby miał mi zaraz wyjaśnić, dlaczego moje dzieci nie mają dla mnie czasu. W kuchni cicho tykał zegar, a za oknem szarzało. W tym domu zawsze było gwarno – śmiech dzieci, zapach zupy, trzaskanie drzwiami. Teraz cisza była tak gęsta, że aż bolała.

Mój mąż, Janek, odszedł pięć lat temu. Zostałam sama w trzypokojowym mieszkaniu na warszawskim Ursynowie. Dzieci – Agnieszka i Tomek – są już dawno dorosłe. Agnieszka mieszka w Poznaniu, Tomek w Krakowie. Mają swoje rodziny, swoje sprawy. Ja mam wspomnienia i zdjęcia w ramkach na komodzie.

Kiedy byli mali, oddałam im wszystko. Pracowałam jako nauczycielka polskiego, ale zawsze starałam się być w domu na czas obiadu. Zostawałam po nocach, żeby szyć im stroje na przedstawienia, piekłam torty na urodziny, pomagałam w nauce. Janek często powtarzał: „Za bardzo ich rozpieszczasz, Marysiu”. Może miał rację?

Ostatni raz widziałam Agnieszkę w święta Bożego Narodzenia. Przyjechała z mężem i dwójką dzieci. Byli zmęczeni podróżą, rozmawiali głównie ze sobą. W Wigilię siedziałam przy stole i patrzyłam, jak Agnieszka przegląda telefon pod stołem. Tomek zadzwonił tylko z życzeniami – „Mamo, nie damy rady przyjechać w tym roku”.

Czasem próbuję tłumaczyć ich nieobecność – praca, dzieci, kredyty. Ale przecież ja też kiedyś miałam pracę i dzieci! Zawsze znajdowałam dla nich czas. Czy naprawdę tak trudno zadzwonić raz w tygodniu? Albo zapytać: „Mamo, jak się czujesz?”

Wczoraj spotkałam sąsiadkę, panią Halinę. Ma 82 lata i codziennie odwiedza ją córka. Przynosi zakupy, rozmawiają godzinami. Zazdroszczę jej tej bliskości. – Moje dzieci są bardzo zajęte – tłumaczę się Halinie, choć ona nawet nie pyta.

Wieczorami siadam przy oknie z herbatą i patrzę na światła miasta. Czasem wyobrażam sobie, że ktoś dzwoni do drzwi – może Agnieszka przyjechała mnie odwiedzić bez zapowiedzi? Może Tomek przywiózł wnuki? Ale to tylko wyobraźnia.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Tomka.
– Cześć synku…
– Mamo, jestem w pracy. Coś się stało?
– Nie… chciałam tylko usłyszeć twój głos.
– Oddzwonię później.

Nie oddzwonił.

Zaczęłam coraz częściej chorować – serce, ciśnienie, bóle stawów. Lekarz mówi: „Potrzebuje pani wsparcia rodziny”. Ale jak mam je dostać? Nie chcę być ciężarem dla dzieci. Nie chcę prosić o pomoc.

Czasem myślę o tym wszystkim z żalem i złością. Przecież tyle im dałam! Czy naprawdę zasłużyłam na samotność? Może popełniłam błąd, wychowując ich na ludzi samodzielnych i niezależnych? Może powinnam była nauczyć ich, że rodzina to nie tylko obowiązek, ale i miłość?

Ostatnio próbowałam napisać list do Agnieszki:
„Córeczko,
Nie wiem, czy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo mi Ciebie brakuje. Każdy dzień bez Twojego głosu jest dla mnie trudny. Wiem, że masz swoje życie i nie chcę Ci przeszkadzać… Ale czasem chciałabym po prostu usłyszeć: Mamo, kocham Cię.”

Nie wysłałam tego listu. Bałam się, że uzna mnie za słabą albo roszczeniową.

W sklepie często widzę starsze kobiety z wnukami za rękę. Słyszę ich rozmowy o szkole, o bajkach. Ja znam swoje wnuki tylko ze zdjęć na Facebooku.

Próbowałam znaleźć sobie zajęcia – zapisałam się na Uniwersytet Trzeciego Wieku, chodzę na spacery do parku. Ale to nie to samo. Nic nie zastąpi rozmowy z własnym dzieckiem.

Czasem dzwoni do mnie kuzynka z Lublina:
– Marysiu, musisz im powiedzieć wprost! Oni nie wiedzą, co czujesz!
Ale jak mam powiedzieć dorosłym ludziom: „Jestem samotna”? Przecież powinni to widzieć sami…

Wczoraj wieczorem długo płakałam. Przeglądałam stare albumy ze zdjęciami – pierwsze kroki Agnieszki, uśmiech Tomka na rowerku… Czy oni pamiętają te chwile? Czy dla nich też były ważne?

Dziś rano zadzwonił domofon. Serce mi zabiło mocniej – może ktoś z dzieci? Ale to tylko listonosz z rachunkiem za prąd.

Czasem myślę: może powinnam była żyć bardziej dla siebie? Może wtedy starość nie byłaby taka pusta?

Patrzę w lustro i widzę zmęczoną twarz kobiety, która całe życie była dla innych. Teraz chciałabym choć trochę być dla siebie…

Czy naprawdę zasłużyłam na taką samotność? Czy można jeszcze coś zmienić – czy już za późno?

A Wy? Jak radzicie sobie z samotnością na starość? Czy warto mówić dzieciom o swoich uczuciach?