Moja mama na emeryturze zamieniła moje życie w pole bitwy – czy ktoś też tak ma?

– Znowu nie posprzątałaś po sobie w kuchni! – głos mamy przeszył ciszę jak nóż. Stałam przy zlewie, zmywając ostatni talerz po śniadaniu, kiedy usłyszałam jej kroki za plecami. – Mamo, przecież właśnie to robię – odpowiedziałam, starając się nie podnosić głosu. Ale ona już była w swoim żywiole.

– Kiedyś to wszystko wyglądało inaczej. Dom był czysty, obiady na czas, a teraz? Wszystko na mojej głowie! – westchnęła teatralnie, opierając się o framugę drzwi. Miała na sobie swój ulubiony szlafrok w kwiaty, który od kilku miesięcy stał się jej codziennym mundurem. Odkąd przeszła na emeryturę, jakby straciła sens życia. Każdy dzień zaczynał się od narzekania i kończył się pretensjami.

Jeszcze rok temu byłam dumna z naszej relacji. Mama była aktywna, miała swoje koleżanki z pracy, spotkania, wyjazdy do sanatorium. Teraz siedzi w domu i wszystko ją drażni. Najbardziej ja. Mam na imię Kasia i mam 32 lata. Pracuję zdalnie jako graficzka, więc większość czasu spędzam w domu. Kiedyś cieszyłam się z tej swobody, teraz czuję się jak więzień własnych czterech ścian.

– Może poszłabyś na spacer? – zaproponowałam ostrożnie, wiedząc już, jaka będzie reakcja.

– A po co? Żeby patrzeć na te wszystkie młode matki z dziećmi? Albo słuchać sąsiadek, jak opowiadają o swoich wnukach? – prychnęła. – Ty nawet nie masz czasu mi pomóc, a co dopiero myśleć o wnukach!

Zacisnęłam dłonie na brzegu zlewu. To zawsze wracało do tego samego tematu. Dzieci. Wnuki. Moje życie, które według niej jest niewystarczająco dobre.

Wieczorem usiadłam przy komputerze, próbując skończyć projekt dla klienta. Mama weszła do pokoju bez pukania.

– Znowu siedzisz przed tym komputerem? Kiedyś ludzie rozmawiali ze sobą, a nie gapili się w ekrany! – rzuciła z wyrzutem.

– Mamo, pracuję – odpowiedziałam cicho.

– Pracujesz? To nie jest prawdziwa praca! Prawdziwa praca to była w fabryce, gdzie człowiek wracał zmęczony, ale wiedział, że coś zrobił. A ty? Nawet nie wychodzisz z domu!

Czułam, jak narasta we mnie frustracja. Ile razy można tłumaczyć to samo? Ile razy można słuchać tych samych pretensji?

Pamiętam dzień, kiedy mama przyszła do domu po ostatnim dniu pracy. Miała łzy w oczach i powiedziała: „Teraz zacznie się nowe życie”. Myślałam wtedy naiwnie, że to będzie coś dobrego – więcej czasu dla siebie, dla nas. Ale ona nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Każda próba znalezienia hobby kończyła się porażką: „To nie dla mnie”, „Za stara jestem”, „Nie mam z kim”.

Próbowałam ją namówić na zajęcia w domu kultury. Raz poszła na jogę dla seniorów, ale wróciła obrażona: „Same stare baby tam były!”. Zapisałam ją na kurs komputerowy – wytrzymała dwie lekcje: „Nie będę się uczyć tych głupot”.

Z czasem zaczęłam unikać wspólnych posiłków. Jadłam szybko w kuchni albo zamykałam się w pokoju pod pretekstem pracy. Wiedziałam, że to ją rani, ale nie miałam już siły na kolejne rozmowy o tym, jak bardzo ją zawodzę.

Najgorzej było w święta. Cała rodzina przy stole, a mama z miną męczennicy opowiadająca ciotkom i kuzynkom o tym, jak bardzo jest samotna i jak ciężko jej samej wszystko ogarnąć. Siedziałam wtedy cicho, czując na sobie spojrzenia wszystkich obecnych. Nikt nie pytał mnie o zdanie.

Pewnego dnia wróciłam ze sklepu i zobaczyłam mamę siedzącą w ciemnym salonie. Płakała cicho.

– Mamo… co się stało?

– Nic… Po prostu… Czuję się nikomu niepotrzebna – wyszeptała.

Usiadłam obok niej i przez chwilę milczałyśmy.

– Przepraszam, że tak narzekam… Ale ja naprawdę nie wiem, co ze sobą zrobić – powiedziała po chwili.

Wtedy po raz pierwszy zobaczyłam w niej nie tylko matkę-tyrana, ale zagubioną kobietę, która straciła poczucie własnej wartości wraz z odejściem z pracy.

Od tamtej pory próbuję inaczej patrzeć na jej zachowanie. Ale to nie znaczy, że jest łatwiej. Każdego dnia walczę ze sobą – czy powinnam być bardziej cierpliwa? Czy mam prawo stawiać granice? Czy jestem złą córką?

Czasem marzę o tym, żeby wyprowadzić się i zacząć żyć po swojemu. Ale wtedy pojawia się poczucie winy: „A jeśli coś jej się stanie? Kto się nią zajmie?”

Ostatnio coraz częściej myślę o terapii rodzinnej albo wsparciu psychologicznym dla mamy. Ale ona nawet nie chce o tym słyszeć: „Nie jestem wariatem!”

Czuję się rozdarta między własnymi potrzebami a jej oczekiwaniami. Chciałabym odzyskać spokój i radość życia, ale boję się zrobić ten pierwszy krok.

Czy ktoś z was przechodził przez coś podobnego? Jak znaleźć równowagę między troską o bliskich a dbaniem o siebie?

Może powinnam zapytać siebie: czy naprawdę muszę poświęcać swoje szczęście dla cudzych oczekiwań? A może to właśnie czas, by nauczyć się mówić „dość”? Co wy byście zrobili na moim miejscu?