Oddałam synowi dom, wyremontowałam go i umeblowałam. Teraz jego żona chce go sprzedać.
— Nie rozumiesz, mamo! To nie jest już twój dom! — krzyknął Bartek, a jego głos odbił się echem od świeżo pomalowanych ścian salonu. Stałam w progu, trzymając w dłoniach klucz, który przez tyle lat był symbolem mojej miłości i poświęcenia. W tym domu widziałam pierwsze kroki Bartka, tu płakał po rozbitym kolanie, tu śmiał się z głupich żartów taty. Teraz miałam poczucie, że wszystko to znika na moich oczach.
Zaczęło się niewinnie. Gdy Bartek miał pięć lat, postanowiłam, że zrobię wszystko, by zapewnić mu lepszy start niż miałam ja. Pracowałam na dwa etaty — rano w szkole jako woźna, wieczorami sprzątałam biura. Każda złotówka trafiała na specjalne konto. Mąż czasem patrzył na mnie z politowaniem: „Po co ci to? Dzieci muszą same sobie radzić”. Ale ja wiedziałam swoje. Chciałam, by Bartek miał dom — coś stałego, coś swojego.
Kiedy skończył trzydzieści lat, kupiłam dla niego mały domek na obrzeżach Krakowa. Wymagał remontu, ale dla mnie to była przyjemność. Przez całe lato malowałam ściany, szorowałam podłogi, wybierałam meble na raty. Pamiętam, jak z dumą pokazywałam Bartkowi gotową kuchnię: „Tu będziesz gotował z żoną obiady”. Uśmiechnął się wtedy szeroko i przytulił mnie mocno.
Wszystko zmieniło się, gdy poznał Magdę. Była inna niż dziewczyny, które znał wcześniej — pewna siebie, głośna, zawsze miała ostatnie słowo. Na początku cieszyłam się, że Bartek jest szczęśliwy. Ale szybko zauważyłam, że Magda patrzy na mnie z góry. „Pani Zosiu, ten kolor ścian jest taki… staroświecki”, mówiła z uśmiechem pełnym politowania.
Po ślubie zamieszkali w domu, który dla nich przygotowałam. Przez pierwsze miesiące odwiedzałam ich często — przynosiłam ciasta, pomagałam w ogrodzie. Ale Magda coraz częściej dawała mi do zrozumienia, że jestem nieproszonym gościem. „Może lepiej zadzwonić przed przyjazdem?”, rzuciła pewnego dnia.
Aż przyszedł ten dzień. Weszłam do domu bez zapowiedzi — chciałam zostawić świeże kwiaty na stole. Zastałam ich przy stole w kuchni. Magda mówiła podniesionym głosem:
— Ten dom jest za mały! Bartek, musimy coś zmienić! Sprzedajmy go i kupmy mieszkanie w centrum.
Bartek milczał. Wtedy weszłam do kuchni.
— Sprzedać? — zapytałam cicho.
Magda spojrzała na mnie chłodno:
— Tak, pani Zosiu. To już nasz dom i chcemy sami decydować o swojej przyszłości.
Poczułam się tak, jakby ktoś wyrwał mi serce. Przecież ten dom był symbolem mojego życia! Wszystkie lata wyrzeczeń, każda godzina pracy… Czy naprawdę nie znaczyły nic?
Próbowałam rozmawiać z Bartkiem na osobności:
— Synku… Ja to wszystko robiłam dla ciebie…
Bartek odwrócił wzrok:
— Mamo, rozumiem cię. Ale to nasze życie. Chcemy zacząć od nowa.
Nie spałam całą noc. W głowie kłębiły mi się myśli: Może rzeczywiście przesadzam? Może powinnam pozwolić im żyć po swojemu? Ale przecież to nie jest tylko dom — to kawałek mnie!
Następnego dnia zadzwoniła Magda:
— Pani Zosiu, proszę nie robić scen. To tylko nieruchomość.
Tylko nieruchomość…
Zaczęli szukać kupca. Bartek coraz rzadziej odbierał telefony ode mnie. Czułam się coraz bardziej samotna i niepotrzebna. Sąsiadki pytały: „Co się stało? Dlaczego Bartek taki oschły?”. Nie umiałam odpowiedzieć.
W końcu przyszli do mnie razem:
— Mamo — zaczął Bartek — chcemy ci podziękować za wszystko. Ale musisz zrozumieć…
Nie słuchałam już dalej. Wstałam i wyszłam do ogrodu. Łzy same płynęły mi po policzkach.
Dziś dom stoi pusty — czeka na nowych właścicieli. Ja siedzę w swoim małym mieszkaniu i patrzę na stare zdjęcia Bartka z dzieciństwa. Zastanawiam się: czy naprawdę można oddać komuś całe serce i zostać z niczym? Czy matka powinna zawsze rezygnować z siebie dla szczęścia dziecka?
Może to ja jestem winna? Może za bardzo chciałam kontrolować jego życie? A może po prostu nie potrafię pogodzić się z tym, że dzieci dorastają i odchodzą?
Czy ktoś z was czuł kiedyś podobnie? Czy można nauczyć się odpuszczać?