Jak modlitwa uratowała moją rodzinę: Historia Babci Ani, która nauczyła nas nadziei
– Nie dam rady, mamo. Nie mogę już patrzeć, jak ona cierpi – wyszeptałam, stojąc w kuchni z telefonem przy uchu. Po drugiej stronie słyszałam ciężki oddech mojej siostry, Magdy. Zawsze była tą silniejszą, ale tego wieczoru jej głos drżał.
– Musimy być razem, Ola. Dla niej. Dla Babci Ani – odpowiedziała cicho.
Babcia Ania była sercem naszej rodziny. To u niej spędzaliśmy każde święta, to ona piekła najlepszy sernik na świecie i zawsze wiedziała, jak rozładować napięcie żartem. Ale od kilku miesięcy wszystko się zmieniło. Diagnoza – rak trzustki. Lekarze nie dawali złudzeń.
Pamiętam ten dzień, gdy wróciłam z pracy i zobaczyłam mamę siedzącą przy stole z pustym wzrokiem. – Ola, musisz wiedzieć… – zaczęła, ale nie dokończyła. Wtedy jeszcze nie rozumiałam, jak bardzo ta wiadomość nas wszystkich rozbije.
Na początku trzymaliśmy się razem. Każdy chciał pomóc. Ale z czasem pojawiły się pretensje. Kto ma jechać do szpitala? Kto zostaje na noc? Kto płaci za leki? Tata coraz częściej zamykał się w swoim warsztacie, mama płakała po nocach, a ja z Magdą kłóciłyśmy się o wszystko.
Pewnego wieczoru, gdy wróciłam do domu po kolejnej zmianie w pracy, zastałam mamę siedzącą przy łóżku babci. Szeptały coś razem. Usiadłam cicho w kącie i słuchałam. – Panie Boże, daj mi siłę – powtarzała babcia. – Nie dla mnie, dla nich. Żeby się nie pogubili.
Zawsze byłam sceptyczna wobec modlitwy. Wydawało mi się to czymś naiwnym, ucieczką od rzeczywistości. Ale wtedy… coś we mnie pękło. Przez łzy zaczęłam powtarzać słowa babci. Może to była desperacja, może nadzieja na cud.
Następnego dnia zaproponowałam rodzinie wspólną modlitwę przy łóżku babci. Magda prychnęła: – Myślisz, że to coś zmieni? Potrzebujemy pieniędzy na leki, a nie paciorków!
Ale mama ujęła ją za rękę: – Spróbujmy. Dla babci.
I tak zaczęliśmy codziennie spotykać się wieczorem w małym pokoiku babci Ani. Najpierw było niezręcznie. Tata mruczał pod nosem, Magda przewracała oczami. Ale z każdym dniem atmosfera się zmieniała. Zaczęliśmy rozmawiać o tym, co czujemy – o strachu, żalu, bezsilności.
Pewnej nocy babcia poprosiła mnie, żebym została z nią sama. – Ola, nie bój się płakać – powiedziała cicho. – Ale nie pozwól, żeby żal cię zniszczył. Modlitwa to nie tylko słowa do Boga. To rozmowa z samą sobą.
Te słowa zostały ze mną na długo. Zaczęłam pisać do babci listy – o tym, czego się boję, za co jestem wdzięczna, co chciałabym jeszcze przeżyć razem z nią. Czytałam jej je na głos podczas naszych wieczornych spotkań.
Z czasem zauważyłam, że mama przestała płakać po nocach, tata częściej wychodził z warsztatu i przynosił babci ulubione jabłka z ogrodu. Magda zaczęła pomagać mi w kuchni i coraz rzadziej się kłóciłyśmy.
Choroba postępowała szybko. Lekarze mówili jasno: zostało nam niewiele czasu. Ale te ostatnie tygodnie były inne niż wszystkie wcześniejsze miesiące pełne lęku i gniewu. Byliśmy razem – naprawdę razem.
W dniu, gdy babcia odeszła, cała rodzina była przy niej. Trzymaliśmy się za ręce i modliliśmy się wspólnie tak jak każdego wieczoru przez ostatnie tygodnie. Babcia uśmiechnęła się do nas ostatni raz i wyszeptała: – Dziękuję wam za miłość.
Po pogrzebie długo nie mogłam dojść do siebie. Ale pewnego dnia znalazłam w szufladzie babcinego biurka zeszyt z jej modlitwami i zapiskami. Na ostatniej stronie napisała: „Nadzieja to nie jest przekonanie, że wszystko będzie dobrze. To pewność, że cokolwiek się stanie – nie będziesz sam.”
Dziś wiem, że modlitwa nie uratowała babci Ani przed śmiercią. Ale uratowała nas przed rozpadem rodziny i samotnością w cierpieniu.
Czasem zastanawiam się: czy gdyby nie ta wspólna modlitwa, potrafilibyśmy sobie wybaczyć wszystkie słowa wypowiedziane w gniewie? Czy umielibyśmy być razem mimo bólu? Może właśnie wtedy najbardziej potrzebujemy wiary – kiedy wszystko inne zawodzi.