W autobusie, wśród ludzi: Historia o wyborach, które bolą najbardziej
Wpadłam do autobusu numer 186 w ostatniej chwili, z torbą na ramieniu i łzami w oczach. Był listopad, deszcz lał się z nieba jakby ktoś rozciął chmurę nożem. Stałam przy drzwiach, ściskając uchwyt tak mocno, że aż zbielały mi knykcie. Znowu spóźniłam się do pracy przez poranną kłótnię z mamą. „Nie możesz tak żyć, Marto! Ciągle tylko praca i praca!” – krzyczała za mną, gdy zamykałam drzwi. Ale co ona wie o moim życiu? O tym, jak bardzo próbuję nie zawieść nikogo – ani jej, ani siebie.
W autobusie było duszno i tłoczno. Ktoś potrącił mnie łokciem, ktoś inny stęknął z irytacją. Wtedy zobaczyłam go – mężczyznę w granatowej kurtce, który patrzył na mnie z troską. „Proszę, niech pani usiądzie” – powiedział cicho, ustępując mi miejsca. Byłam tak zmęczona, że prawie się rozpłakałam z wdzięczności.
Usiadłam. On stanął obok i uśmiechnął się lekko. „Ciężki dzień?” – zapytał. „Każdy jest ciężki” – odpowiedziałam, próbując się nie rozkleić. „Mam na imię Michał” – przedstawił się. „Marta” – odparłam.
Zaczęliśmy rozmawiać. O pracy – ja w szkole podstawowej jako nauczycielka polskiego, on informatyk w dużej firmie na Mordorze. O rodzinie – ja mieszkam z mamą i młodszym bratem, on sam w kawalerce na Ursynowie. O marzeniach – ja chciałabym kiedyś napisać książkę dla dzieci, on podróżować po świecie.
Nie zauważyłam nawet, kiedy autobus dojechał do mojego przystanku. Michał podał mi swój numer telefonu na odwrocie biletu. „Zadzwoń, jeśli będziesz miała ochotę pogadać” – powiedział i wysiadł.
Przez kilka dni nie mogłam przestać o nim myśleć. W końcu napisałam SMS-a: „Cześć, tu Marta z autobusu. Może kawa?” Odpisał niemal natychmiast. Spotkaliśmy się w małej kawiarni na Mokotowie. Rozmawialiśmy godzinami – o książkach, filmach, dzieciństwie. Czułam się przy nim bezpieczna i ważna.
Po kilku tygodniach zaczęliśmy się spotykać regularnie. Mama była sceptyczna: „Nie znasz go! Uważaj!” – powtarzała. Ale ja byłam szczęśliwa jak nigdy wcześniej.
Pewnego wieczoru zaprosiłam Michała do siebie na kolację. Mój brat Kuba od razu go polubił – razem grali na konsoli i śmiali się do łez. Mama była chłodna, ale uprzejma.
Po kolacji Michał zaproponował spacer z moim psem – starą suczką Luną, którą uratowałyśmy ze schroniska dwa lata temu. Na dworze Luna ciągnęła na smyczy jak szalona, a Michał nagle szarpnął ją mocno za obrożę.
– Uważaj! – krzyknęłam przerażona.
– Przecież nic jej nie zrobiłem! – odburknął.
– Ale ona się boi gwałtownych ruchów… Miała ciężkie życie.
– To tylko pies, Marta. Nie przesadzaj.
Zamarłam. Wróciliśmy do domu w milczeniu.
Następnego dnia Michał zadzwonił z przeprosinami. „Nie chciałem cię urazić. Po prostu nie jestem przyzwyczajony do zwierząt.” Próbowałam to zrozumieć.
Ale takich sytuacji było coraz więcej. Kiedy odwiedziłam go w jego kawalerce, zauważyłam, że nie ma tam żadnych zdjęć rodziny ani przyjaciół. Tylko komputer i sterta książek technicznych.
– Nie masz rodzeństwa? – zapytałam któregoś dnia.
– Mam siostrę, ale nie rozmawiamy od lat.
– Dlaczego?
– Bo zawsze była oczkiem w głowie rodziców. Ja byłem tylko dodatkiem.
Zaczęłam dostrzegać rysy na jego idealnym obrazie. Michał był zamknięty w sobie, nie lubił rozmawiać o uczuciach. Kiedy opowiadałam mu o problemach w pracy – o dzieciach z trudnych domów, o koleżance nauczycielce walczącej z depresją – wzruszał ramionami.
– Po co się tym przejmujesz? To nie twoje życie.
– Ale ja nie umiem inaczej… – tłumaczyłam bezradnie.
Wkrótce pojawiły się konflikty o drobiazgi: o to, że zostawiam kubek po herbacie na stole; o to, że Luna śpi ze mną w łóżku; o to, że mama czasem dzwoni późno wieczorem tylko po to, żeby zapytać czy wróciłam bezpiecznie do domu.
Pewnego dnia Michał zaproponował:
– Może zamieszkasz u mnie? Będzie nam łatwiej się widywać.
– A Luna?
– No… Wiesz, nie przepadam za psami. Może twoja mama się nią zajmie?
Poczułam jakby ktoś wylał mi kubeł zimnej wody na głowę.
– Nie oddam Luny! Jest częścią mojej rodziny!
– Przesadzasz… To tylko zwierzę.
Wróciłam do domu roztrzęsiona. Mama spojrzała na mnie uważnie:
– Co się stało?
Opowiedziałam jej wszystko. Pokiwała głową ze smutkiem:
– Czasem ludzie są dla siebie tylko na chwilę, Marto. Nie każdy musi rozumieć twoje serce.
Przez kilka dni unikałam Michała. Pisał SMS-y: „Tęsknię”, „Przepraszam”, „Może przesadziłem”. W końcu spotkaliśmy się jeszcze raz.
– Kocham cię – powiedział cicho.
– Ale nie kochasz tego, co dla mnie najważniejsze – odpowiedziałam ze łzami w oczach.
Rozstaliśmy się tego wieczoru pod moim blokiem. Michał odszedł bez słowa.
Minęły miesiące. Czasem widuję go przypadkiem w autobusie lub na ulicy – zawsze sam, z twarzą schowaną za telefonem lub książką. Ja zostałam z Luną i rodziną, z moimi dziećmi w szkole i marzeniem o książce dla najmłodszych.
Często myślę: czy można być szczęśliwym z kimś, kto nie rozumie twoich wartości? Czy miłość wystarczy tam, gdzie brakuje empatii? Może czasem trzeba wybrać siebie i tych, których kochamy najmocniej – nawet jeśli oznacza to samotność przez jakiś czas?
A wy? Czy byliście kiedyś zmuszeni wybierać między miłością a własnymi przekonaniami?