Samotność w czterdziestce – wyjazd w góry, który zmienił wszystko
– Naprawdę, Anka? Czterdzieste urodziny i siedzisz sama w domu? – usłyszałam własny głos, odbijający się echem od ścian mojego mieszkania na Mokotowie. W ręce trzymałam kieliszek czerwonego wina, a na stole stał kawałek tortu, który kupiłam sobie sama. Telefon milczał. Mama wysłała SMS-a, brat zadzwonił na pięć minut, a koleżanki z pracy ograniczyły się do wiadomości na Messengerze. Przez chwilę miałam ochotę się rozpłakać, ale przecież nie jestem od narzekania. Zawsze byłam tą silną, tą, która daje radę. Tylko dlaczego w środku czułam się tak pusta?
Mam czterdzieści lat. Mam wszystko: karierę w agencji reklamowej, własne mieszkanie, stabilność finansową. Ale kiedy zdmuchiwałam świeczki, poczułam, że nie mam nic. Ani męża, ani dzieci, ani nawet psa. Zawsze powtarzałam sobie, że jeszcze zdążę, że najpierw muszę się ustabilizować, zrobić karierę, a potem przyjdzie czas na rodzinę. Tylko że ten czas jakoś nie przyszedł.
Następnego dnia, z kacem moralnym i bólem głowy, spakowałam walizkę. Postanowiłam wyjechać w góry – sama. Mama oczywiście nie omieszkała zadzwonić:
– Aniu, po co ci te góry? Sama będziesz chodzić po szlakach? Może byś w końcu kogoś poznała, zamiast uciekać?
– Mamo, muszę odpocząć. Od wszystkiego. Od siebie też.
– Tylko nie rób głupstw – dodała jeszcze, jakby wyjazd w góry był największym szaleństwem, na jakie mogłam się zdobyć.
Wsiadłam do pociągu do Zakopanego. Przez całą drogę patrzyłam przez okno, próbując nie myśleć o tym, jak bardzo jestem sama. W schronisku na Kalatówkach było cicho, pachniało drewnem i świerkami. Pierwszego dnia nie miałam ochoty z nikim rozmawiać. Weszłam na szlak, szłam długo, aż nogi zaczęły mnie boleć. W końcu usiadłam na kamieniu i zaczęłam płakać. Tak po prostu. Głośno, bez wstydu. Może to góry, może zmęczenie, a może po prostu czterdzieści lat samotności w końcu znalazło ujście.
Wieczorem w jadalni usiadłam przy wspólnym stole. Obok mnie usiadł starszy pan z siwą brodą.
– Ciężki dzień? – zapytał z uśmiechem.
– Trochę – odpowiedziałam, próbując się uśmiechnąć.
– Ja też kiedyś myślałem, że wszystko mam pod kontrolą. A potem życie pokazało mi, że nie mam nic. – spojrzał na mnie uważnie. – Ale wiesz, co jest najważniejsze? Żeby nie bać się zmian.
Nie odpowiedziałam. Bałam się zmian. Bałam się, że jeśli coś zmienię, zostanę z niczym. Ale przecież już nic nie miałam.
Kolejne dni mijały powoli. Chodziłam po szlakach, rozmawiałam z ludźmi, słuchałam ich historii. Poznałam Martę – rozwódkę z Krakowa, która przyjechała tu, żeby zapomnieć o zdradzie męża. Poznałam też Piotra – nauczyciela geografii, który stracił pracę i szukał sensu życia. Każdy z nas miał swoją historię, swoje rany. Wieczorami siedzieliśmy przy kominku, piliśmy herbatę i rozmawialiśmy o wszystkim i o niczym. Po raz pierwszy od dawna poczułam, że nie jestem sama.
Pewnego wieczoru zadzwoniła mama. Była wyraźnie zdenerwowana.
– Aniu, twój brat znowu się pokłócił z żoną. Może byś do niego zadzwoniła? Jesteś taka rozsądna, zawsze potrafisz ich pogodzić.
Poczułam złość. Zawsze byłam tą, która wszystko załatwia, łagodzi konflikty, dba o wszystkich. A kto dba o mnie?
– Mamo, nie mogę być wiecznie waszym mediatorem. Potrzebuję trochę czasu dla siebie.
– Ale przecież jesteś sama, masz czas!
Zamknęłam oczy. Tak, jestem sama. Ale czy to znaczy, że muszę być zawsze dostępna dla innych?
Następnego dnia Marta zaproponowała wspólną wycieczkę na Giewont. Szłyśmy powoli, rozmawiałyśmy o życiu, o marzeniach, o tym, czego się boimy. W pewnym momencie zatrzymała się i spojrzała mi w oczy:
– Wiesz, Anka, czasem trzeba pozwolić sobie na bycie szczęśliwą. Nawet jeśli to oznacza rozczarować innych.
Te słowa zostały ze mną na długo. Zrozumiałam, że całe życie próbowałam spełniać oczekiwania innych – rodziny, znajomych, społeczeństwa. A gdzie w tym wszystkim byłam ja?
Po powrocie do Warszawy coś się zmieniło. Przestałam odbierać telefony za każdym razem, gdy mama dzwoniła z kolejnym problemem. Zaczęłam spotykać się z Martą i Piotrem – czasem na kawę, czasem na spacer. Zaczęłam chodzić na jogę, zapisałam się na kurs fotografii. Powoli uczyłam się być sama ze sobą – i nie czuć się samotną.
Rodzina oczywiście nie była zachwycona. Brat miał do mnie pretensje, że nie pomagam mu w kryzysie małżeńskim. Mama narzekała, że się oddaliłam. Ale po raz pierwszy w życiu nie czułam się winna. Zrozumiałam, że nie jestem odpowiedzialna za szczęście innych. Że mam prawo do własnego życia.
Czasem jeszcze wracam myślami do tamtego wieczoru w górach, kiedy płakałam na kamieniu. Myślę o tym, jak bardzo się wtedy bałam – i jak bardzo jestem teraz wdzięczna sobie, że odważyłam się coś zmienić.
Czy samotność w czterdziestce to wyrok? A może to szansa, żeby w końcu zacząć żyć naprawdę? Może czasem trzeba się zgubić, żeby odnaleźć siebie? Co wy o tym myślicie?