Po latach spotkałam swoją pierwszą miłość. Mąż powiedział, że jeśli chcę z nim porozmawiać, to mam się wyprowadzić: Ale we mnie zmieniło się wszystko
– Marta? To ty?
Głos, który usłyszałam w urzędzie, był jak echo z innego życia. Stałam w kolejce po nowy dowód osobisty, zmęczona po pracy, w płaszczu, który już dawno powinien trafić do kontenera PCK. Odwróciłam się powoli, niepewna, czy dobrze słyszę. Przede mną stał Piotr – ten Piotr, którego kochałam jeszcze zanim nauczyłam się kochać siebie. Przez sekundę nie mogłam złapać tchu. W jego oczach zobaczyłam swoje dawne marzenia, te o których już dawno zapomniałam.
– Piotr… – wyszeptałam. – Co ty tu robisz?
Uśmiechnął się lekko, jakbyśmy widzieli się wczoraj, a nie piętnaście lat temu.
– Przeprowadziłem się z powrotem do Krakowa. Mama zachorowała…
Zamilkł, a ja poczułam znajome ukłucie w sercu. Zawsze był taki – czuły na cudzy ból, zamknięty na własny. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, urzędniczka wywołała moje nazwisko. Odebrałam dowód i wróciłam do niego, jakbym nie miała innego wyboru.
– Może kawa? – zapytał cicho.
Nie powinnam była się zgodzić. Ale zgodziłam się.
W kawiarni przy Plantach patrzyliśmy na siebie długo, jakbyśmy próbowali rozpoznać w sobie tych ludzi sprzed lat. Piotr opowiadał o pracy w Norwegii, o samotności, o matce, która coraz częściej zapominała jego imię. Ja mówiłam o dzieciach – Julce i Antku – i o Marku, moim mężu. O tym, że życie jest przewidywalne jak rozkład jazdy tramwajów.
– A ty? – zapytał nagle. – Jesteś szczęśliwa?
Zawahałam się. Chciałam odpowiedzieć „tak”, ale słowa ugrzęzły mi w gardle. Zamiast tego spojrzałam przez okno na ludzi spieszących się do domów.
– Jestem… spokojna – powiedziałam w końcu.
Piotr skinął głową ze zrozumieniem. I wtedy poczułam coś, czego nie czułam od lat: tęsknotę za kimś, kim kiedyś byłam.
Wieczorem Marek od razu wyczuł zmianę.
– Coś się stało? – zapytał przy kolacji.
– Spotkałam Piotra – powiedziałam od razu, zanim zdążyłam się zastanowić.
Marek spojrzał na mnie uważnie.
– Tego Piotra?
Skinęłam głową.
– I co? Rozmawialiście?
– Tak. Wypiliśmy kawę.
Przez chwilę milczał. Potem odłożył widelec i spojrzał mi prosto w oczy.
– Jeśli chcesz z nim rozmawiać… jeśli chcesz go widywać… to wyprowadź się. Nie będę żył w trójkącie.
Zamarłam. W tej jednej chwili wszystko we mnie pękło. Chciałam krzyczeć, że przecież nic się nie stało, że to tylko rozmowa po latach. Ale wiedziałam, że dla Marka to nie jest „tylko”.
Przez kolejne dni chodziłam jak cień. Marek był chłodny i milczący. Dzieci patrzyły na mnie pytająco, ale nie umiałam im nic powiedzieć. W pracy popełniałam błędy, szefowa patrzyła na mnie z niepokojem.
Piotr napisał wiadomość: „Nie chcę burzyć twojego życia. Ale jeśli chcesz porozmawiać… jestem.”
Nie odpisałam od razu. Bałam się własnych uczuć bardziej niż gniewu Marka.
W sobotę wieczorem Marek wrócił późno. Był pijany – pierwszy raz od lat.
– Po co ci on? – zapytał nagle, siadając na łóżku obok mnie. – Czego ci brakuje?
Zacisnęłam pięści.
– Nie wiem… siebie mi brakuje – wyszeptałam.
Spojrzał na mnie z bólem i złością jednocześnie.
– To idź do niego! Może on cię znajdzie!
Wybiegłam z domu i długo chodziłam po mieście. Kraków nocą był piękny i obcy zarazem. Myślałam o tym, ile razy rezygnowałam z siebie dla innych: dla Marka, dla dzieci, dla rodziców. Zawsze byłam „czyjąś” – nigdy „sobą”.
W końcu zadzwoniłam do Piotra.
– Spotkajmy się – powiedziałam cicho.
Usiedliśmy na ławce pod Wawelem. Piotr patrzył na mnie uważnie.
– Nie chcę być powodem twojego nieszczęścia – powiedział cicho.
– To nie ty jesteś powodem – odpowiedziałam. – Ja sama siebie zgubiłam dawno temu.
Rozmawialiśmy długo o wszystkim i o niczym. O tym, jak życie potrafi nas złamać i jak trudno potem poskładać się na nowo.
Wróciłam do domu nad ranem. Marek spał na kanapie w salonie. Dzieci jeszcze spały. Usiadłam przy stole i płakałam cicho, żeby nikt nie słyszał.
Następnego dnia Marek spakował kilka rzeczy i wyszedł bez słowa. Julka płakała, Antek zamknął się w swoim pokoju.
Przez kolejne tygodnie żyliśmy jakby obok siebie. Marek wracał tylko po rzeczy, dzieci pytały kiedy wróci „normalność”. Ja próbowałam być silna dla nich wszystkich, choć sama nie wiedziałam już kim jestem.
Piotr dzwonił czasem, ale coraz rzadziej. Wiedziałam, że nie mogę budować szczęścia na cudzym nieszczęściu.
Któregoś dnia spojrzałam w lustro i zobaczyłam kobietę zmęczoną życiem, ale po raz pierwszy od lat zobaczyłam też siebie – nie żonę, nie matkę, nie córkę… tylko Martę.
Dziś wiem jedno: czasem trzeba wszystko stracić, żeby odnaleźć siebie na nowo. Ale czy warto było aż tyle ryzykować? Czy można być szczęśliwym bez ranienia innych? A może to właśnie te rany uczą nas najwięcej o sobie samych?