Myślałam, że wspólne mieszkanie z kuzynką to będzie świetny pomysł. Dziś wiem, jak bardzo się myliłam…

— Znowu kupiłaś te tanie płatki? — Anka rzuciła torbę na blat kuchenny i spojrzała na mnie z wyraźną dezaprobatą. — Przecież mówiłam ci, że nie mogę jeść glutenu!

Stałam przy zlewie, myjąc kubek po kawie, i poczułam, jak narasta we mnie irytacja. To był już trzeci raz w tym tygodniu, kiedy Anka miała pretensje o zakupy. Zacisnęłam zęby.

— Anka, to były na promocji. Poza tym, mamy ograniczony budżet. Jeśli chcesz coś specjalnego, możesz kupić sobie sama — odpowiedziałam spokojnie, choć w środku aż się gotowałam.

Kiedy pół roku temu zgodziłam się, żeby Anka zamieszkała ze mną w mojej dwupokojowej kawalerce na Pradze, wydawało mi się to świetnym rozwiązaniem. Obie byłyśmy po trzydziestce, samotne, zmagające się z wysokimi rachunkami i coraz droższym życiem w Warszawie. Wspólne mieszkanie miało być nie tylko oszczędnością, ale też szansą na odbudowanie rodzinnych więzi. Przecież kiedyś byłyśmy nierozłączne.

Na początku było nawet zabawnie. Wieczory z serialami, wspólne gotowanie prostych obiadów z tego, co akurat było w promocji w Biedronce. Śmiałyśmy się z naszych prób robienia domowego sushi za 15 złotych i planowałyśmy wycieczki rowerowe po okolicy. Ale szybko okazało się, że nasze wyobrażenia o codzienności są zupełnie różne.

Anka pracowała zdalnie jako graficzka i często siedziała do późna przy komputerze. Ja wracałam zmęczona po 10 godzinach w sklepie spożywczym i marzyłam tylko o ciszy. Ona potrzebowała głośnej muzyki do pracy i wiecznie rozmawiała przez telefon z klientami albo znajomymi. Z czasem zaczęły się spięcia o rachunki — Anka twierdziła, że płaci za dużo za prąd, bo to ja „ciągle gotuję” i „zostawiam światło w łazience”.

Pewnego wieczoru wróciłam do domu i zobaczyłam ją siedzącą na kanapie z nową parą butów.

— Skąd masz te buty? — zapytałam odruchowo.

— Zamówiłam przez internet. Były na przecenie! — uśmiechnęła się szeroko.

Poczułam ukłucie zazdrości i żalu. Ja od miesięcy nie kupiłam sobie nic nowego. Nawet bieliznę wybierałam w lumpeksie. Każdy grosz odkładałam na czynsz i rachunki. Przez chwilę miałam ochotę wykrzyczeć jej wszystko: że nie rozumie, jak ciężko mi jest wiązać koniec z końcem, że nie docenia moich starań, że jej „oszczędzanie” polega na kupowaniu rzeczy na promocji, których wcale nie potrzebuje.

Zamiast tego tylko westchnęłam i poszłam do swojego pokoju.

Z czasem zaczęły się poważniejsze konflikty. Anka zapraszała znajomych bez pytania mnie o zgodę. Często wracałam do domu i zastawałam obcych ludzi w kuchni albo łazience. Raz nawet nie mogłam się wykąpać przed pracą, bo jej koleżanka zajęła łazienkę na godzinę.

— To jest też mój dom! — krzyczała Anka podczas jednej z naszych kłótni.

— Ale ja tu mieszkałam pierwsza! I płacę połowę czynszu! — odparowałam.

— A ja płacę za internet i połowę rachunków! — odbiła piłeczkę.

Zaczęłyśmy rozliczać się co do złotówki. Każda paragon skrupulatnie odkładany do szuflady. Nawet papier toaletowy dzieliłyśmy na pół.

Najgorsze przyszło zimą. Ogrzewanie podrożało tak bardzo, że musiałyśmy siedzieć w swetrach i pod kocami. Anka narzekała bez przerwy:

— Nie mogę pracować w takich warunkach! Zamarzam!

— To może dorzuć się więcej do rachunków? — zaproponowałam zmęczonym głosem.

— Ty też korzystasz z ogrzewania! — oburzyła się.

Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że to był błąd. Że może lepiej byłoby samej płacić więcej i mieć święty spokój.

W święta wróciłyśmy do rodzinnego domu pod Radomiem. Mama od razu zauważyła napiętą atmosferę między nami.

— Co się dzieje? — zapytała cicho podczas lepienia pierogów.

— Nic… Po prostu trudno jest mieszkać razem — wymamrotałam.

Mama spojrzała na mnie uważnie:

— Rodzina to nie tylko wspólne mieszkanie czy dzielenie rachunków. To też szacunek i kompromis.

Te słowa długo dźwięczały mi w głowie. Ale kiedy wróciłyśmy do Warszawy, wszystko wróciło do normy — czyli do ciągłych kłótni o pieniądze, zakupy i sprzątanie.

Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Zastałam Ankę płaczącą w kuchni.

— Co się stało? — zapytałam ostrożnie.

— Zwolnili mnie… Straciłam największego klienta… Nie wiem, jak zapłacę za swoją część czynszu…

Nagle cała moja złość gdzieś uleciała. Usiadłam obok niej i objęłam ją ramieniem.

— Damy radę… Jakoś to ogarniemy…

Przez kilka tygodni żyłyśmy bardzo skromnie. Ja brałam dodatkowe zmiany w sklepie, Anka szukała nowych zleceń. Wtedy pierwszy raz od dawna poczułam, że jesteśmy drużyną — jak kiedyś, gdy byłyśmy dziećmi i razem walczyłyśmy z całym światem.

Ale kiedy tylko Anka znalazła nową pracę i zaczęła zarabiać więcej ode mnie, wszystko wróciło do starego schematu: pretensje o zakupy, rachunki, hałas…

Dziś wiem jedno: rodzina to nie zawsze gwarancja szczęścia pod jednym dachem. Czasem lepiej być samemu niż ciągle walczyć o każdy grosz i każdy kawałek przestrzeni.

Czy naprawdę warto poświęcać własny spokój dla kilku złotych oszczędności? A może są rzeczy ważniejsze niż pieniądze? Co wy byście zrobili na moim miejscu?