Wszystko, co moje, zostaje moje: Moja walka o dom rodzinny, zdradę i prawdziwe znaczenie rodziny

— Nie masz prawa! — krzyknęła moja siostra, Justyna, trzaskając drzwiami kuchni. Stałam przy stole, ściskając w dłoni klucz do domu, który jeszcze pachniał kawą i starym drewnem. W powietrzu wisiała cisza po pogrzebie rodziców, a ja czułam, jakby cały świat się zatrzymał.

To był marzec, śnieg topniał na podwórku w naszej wsi pod Płońskiem. Dwa tygodnie wcześniej rodzice zginęli w wypadku samochodowym. Z dnia na dzień zostałam sama z Justyną i całą rodziną, która nagle przypomniała sobie o naszym istnieniu. Wszyscy przyjechali na pogrzeb — ciotki z Warszawy, wujek Zbyszek z Radomia, kuzynka Marta, której nie widziałam od lat. Wszyscy składali kondolencje, a potem zaczęli szeptać o spadku.

— Dom należy do nas wszystkich — powiedziała ciotka Halina, patrząc na mnie spod przymrużonych powiek. — Twoi rodzice nie zostawili testamentu. Musimy to rozwiązać po ludzku.

Po ludzku? Co to znaczy „po ludzku”, kiedy chodzi o dom, w którym dorastałam? O ogród, gdzie tata sadził jabłonie, o kuchnię, gdzie mama piekła szarlotkę na każdą niedzielę? Siedziałam wieczorami na schodach i patrzyłam na światła w oknach sąsiadów. Czułam się jak intruz we własnym życiu.

Justyna była starsza ode mnie o trzy lata. Zawsze miała swoje zdanie i zawsze była bliżej mamy. Po śmierci rodziców wróciła z Poznania, gdzie mieszkała z narzeczonym. Myślałam, że będziemy razem trzymać się w tym wszystkim. Ale ona miała inne plany.

— Sprzedajmy to wszystko i podzielmy się pieniędzmi — powiedziała pewnego wieczoru, kiedy siedziałyśmy przy herbacie. — Nie dam rady tu zostać. To miejsce mnie dusi.

Patrzyłam na nią z niedowierzaniem. — To nasz dom. Jak możesz tak mówić?

— Ty zawsze byłaś sentymentalna — prychnęła. — Ja chcę żyć swoim życiem.

Wtedy zaczęły się telefony od rodziny. Wujek Zbyszek dzwonił codziennie, pytając o papiery własnościowe. Ciotka Halina przysyłała mi linki do ogłoszeń o sprzedaży domów w okolicy. Nawet kuzynka Marta napisała mi wiadomość: „Może lepiej zacząć od nowa gdzieś indziej?”

Czułam się osaczona. Każdy miał swoje zdanie, każdy chciał coś ugrać. Tylko ja nie wiedziałam, czego chcę. Czy naprawdę powinnam walczyć o ten dom? Czy to tylko cegły i dach? A może coś więcej?

Pewnej nocy nie mogłam spać. Przeszłam się po domu — dotykałam ścian, zdjęć na komodzie, książek taty na półce. Przypomniałam sobie, jak mama mówiła: „Dom to nie tylko miejsce. To ludzie.” Ale ludzi już nie było.

Następnego dnia Justyna przyjechała z narzeczonym, Pawłem. Weszli do domu jak do hotelu.

— Musimy to załatwić jak dorośli — powiedział Paweł chłodno. — Macie dwie opcje: sprzedajecie dom i dzielicie się pieniędzmi albo jedna wykupuje drugą.

— Nie mam pieniędzy na wykupienie Justyny — powiedziałam cicho.

— To może czas dorosnąć — rzuciła Justyna z ironią.

Poczułam, jakby ktoś mnie uderzył w twarz. Przez całe życie byłam tą „młodszą”, tą „wrażliwą”. Teraz miałam być tą silną?

Przez kolejne tygodnie chodziłam po urzędach, rozmawiałam z notariuszem, szukałam pomocy u sąsiadów. Każdy miał swoją historię o rodzinnych kłótniach o spadek. „To zawsze kończy się źle” — mówiła pani Jadzia ze sklepu.

W końcu przyszło pismo z sądu: sprawa o podział majątku. Justyna chciała sprzedać wszystko jak najszybciej. Ja nie chciałam się poddać.

Pewnego dnia przyszła do mnie ciotka Halina.

— Dziecko, po co ci ten dom? Sama tu nie wytrzymasz. Sprzedaj i zacznij nowe życie.

Spojrzałam jej prosto w oczy.

— A jeśli to jest moje życie? Jeśli tu jest wszystko, co mam?

Zamilkła i wyszła bez słowa.

W sądzie Justyna była zimna jak lód. Sędzia pytał nas o plany, o możliwości finansowe. Ja płakałam — nie ze słabości, ale z bezsilności. Wiedziałam już wtedy, że nie wygram tej walki pieniędzmi.

Po rozprawie Justyna podeszła do mnie na korytarzu.

— Wiesz co? Nigdy nie rozumiałaś mamy. Dla niej dom był tylko miejscem pracy i obowiązków. Ty robisz z tego świątynię.

— Może dlatego tak bardzo go potrzebuję — odpowiedziałam cicho.

W końcu doszło do ugody: sprzedaż domu i podział pieniędzy. Podpisałam papiery ze łzami w oczach. Ostatni raz przeszłam się po ogrodzie, dotknęłam jabłoni posadzonej przez tatę.

Nowi właściciele byli mili — młode małżeństwo z dzieckiem. Patrzyłam, jak ich synek biega po trawie tam, gdzie my z Justyną bawiłyśmy się lata temu.

Wyjechałam do Warszawy. Wynajęłam małe mieszkanie na Pradze i zaczęłam nowe życie od zera. Czasem budzę się w nocy i słyszę głosy rodziców w snach. Czasem myślę o Justynie — czy była szczęśliwa ze swoją decyzją?

Czy dom to tylko ściany i dach? Czy można go zabrać komuś z serca? A może prawdziwy dom nosimy zawsze w sobie?