„To mieszkanie mojego syna, a ty jesteś tu nikim” – historia, która zmieniła moje życie

— To jest mieszkanie mojego syna, a ty jesteś tu nikim — powiedziała teściowa z pogardą, nawet nie zdejmując płaszcza. Stała w progu, zaciśnięte usta i spojrzenie, które mogłoby zamrozić Wisłę w środku lipca. Przez chwilę miałam wrażenie, że to jakiś żart, ale jej głos był zbyt zimny, zbyt pewny siebie.

— Pani Halino, proszę nie przesadzać — odpowiedziałam cicho, choć w środku gotowała się we mnie burza. — To mieszkanie kupiliśmy razem z Michałem.

— Razem? — prychnęła. — Ty może coś tam dołożyłaś, ale to mój syn jest głową rodziny. Ty powinnaś być wdzięczna, że cię tu przyjął.

Michał stał obok, jakby go nie było. Patrzył w podłogę, dłubał w telefonie. Wtedy po raz pierwszy poczułam się naprawdę samotna w tym domu.

Nie tak wyobrażałam sobie dorosłe życie. Zawsze byłam ambitna — skończyłam prawo na Uniwersytecie Warszawskim, pracowałam w kancelarii, miałam plany na własną działalność. Michała poznałam na studiach. Był cichy, spokojny, trochę nieśmiały. Może właśnie dlatego mnie przyciągnął — wydawało mi się, że przy nim będę mogła być sobą.

Pobraliśmy się po trzech latach. Wynajmowaliśmy kawalerkę na Pradze, odkładaliśmy każdy grosz. W końcu udało się kupić dwupokojowe mieszkanie na Tarchominie. Byłam z siebie dumna — połowa wkładu była moja, połowa Michała. Ale dla jego matki to nie miało znaczenia.

Pierwsze miesiące po ślubie były trudne. Pani Halina dzwoniła codziennie. — Michałku, czy Ania ci gotuje? Czy prasuje koszule? Czy nie zapomina o twoich lekach? — pytała z troską podszytą kontrolą. Czułam się jak dziecko pod nadzorem.

Pewnego dnia przyszła bez zapowiedzi. Znalazła klucz pod wycieraczką (Michał zostawił go dla kuriera). Weszła do środka i zaczęła przestawiać rzeczy w kuchni.

— Te kubki są brzydkie — stwierdziła. — U mnie w domu zawsze były porcelanowe.

— Lubię te kubki — odpowiedziałam spokojnie.

— Ale Michał nie lubi. On lubi porządek i tradycję.

Michał milczał. Zawsze milczał.

Z czasem było coraz gorzej. Pani Halina komentowała wszystko: moje ubrania („Za krótkie spódnice nie przystoją mężatce”), moje obiady („Zupa za słona, Michał nigdy takiej nie jadł”), nawet sposób, w jaki ścielę łóżko („U nas zawsze było równo!”). Każda rozmowa kończyła się jej wygraną — bo Michał nigdy nie stanął po mojej stronie.

Najgorsze przyszło po roku małżeństwa. Zaszłam w ciążę. Byłam szczęśliwa i przerażona jednocześnie. Chciałam powiedzieć Michałowi w wyjątkowy sposób — przygotowałam kolację, kupiłam małe buciki i położyłam je na talerzu. Ale zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, zadzwoniła pani Halina.

— Michałku, musisz przyjechać do mnie natychmiast! Tata źle się czuje!

Pojechał bez słowa. Siedziałam sama przy stole z bucikami i płakałam.

Kiedy wrócił późno w nocy, powiedziałam mu o ciąży. Ucieszył się, ale następnego dnia zadzwoniła jego matka:

— Słyszałam, że będę babcią! No to teraz musisz się mną bardziej opiekować, bo ja już nie mam siły na wszystko sama!

Czułam się niewidzialna. Jakby moje życie należało do kogoś innego.

W ciąży byłam coraz bardziej zmęczona i rozdrażniona. Pani Halina przychodziła codziennie „pomagać”. Przynosiła swoje jedzenie („Bo ty nie umiesz gotować dla ciężarnej”), sprzątała („Bo ty nie masz siły”), przestawiała meble („Bo tak będzie lepiej dla dziecka”).

Pewnego dnia wróciłam z pracy i zobaczyłam ją w naszej sypialni.

— Co pani tu robi?!

— Prasuję pościel dla wnuka. Ty pewnie nawet nie wiesz, jak to się robi.

Wybuchłam:

— Proszę natychmiast wyjść z mojego domu!

Michał wbiegł do pokoju:

— Aniu! Co ty wyprawiasz?! Mama tylko pomaga!

— Pomaga?! Ona mnie niszczy! — krzyknęłam przez łzy.

Pani Halina spojrzała na mnie z triumfem:

— Widzisz, Michałku? Mówiłam ci, że ona jest histeryczką.

Po tej awanturze przez kilka dni panowała cisza. Michał spał na kanapie. Ja płakałam nocami.

Kiedy urodziła się nasza córka Zosia, miałam nadzieję, że coś się zmieni. Ale było tylko gorzej. Pani Halina przychodziła codziennie i pouczała mnie przy każdej czynności:

— Tak się nie przewija dziecka! Tak się nie karmi! Tak się nie usypia!

Czułam się jak najgorsza matka na świecie.

Pewnego dnia przyszła sąsiadka, pani Teresa.

— Aniu, wszystko w porządku? Słyszę krzyki przez ścianę…

Zawahałam się przez chwilę, ale potem opowiedziałam jej wszystko. Pani Teresa pokiwała głową:

— Moja teściowa była taka sama. Musisz postawić granice. Inaczej nigdy się nie uwolnisz.

Wieczorem spróbowałam porozmawiać z Michałem:

— Musisz wybrać: albo ja i Zosia jesteśmy twoją rodziną, albo twoja mama będzie rządzić naszym życiem.

Spojrzał na mnie bezradnie:

— Nie możesz kazać mi wybierać…

— Ale ona już wybrała za ciebie! — krzyknęłam.

Następnego dnia pani Halina przyszła jak zwykle bez zapowiedzi. Tym razem nie wytrzymałam.

— Proszę wyjść! To jest mój dom!

Zaśmiała się:

— Twój dom? To mieszkanie mojego syna! Ty jesteś tu nikim!

Wtedy podjęłam decyzję. Spakowałam siebie i Zosię. Pojechałyśmy do moich rodziców do Legionowa.

Michał dzwonił przez kilka dni:

— Wróć… Mama już nie będzie przychodzić…

Ale ja już wiedziałam, że to kłamstwo.

Po miesiącu złożyłam pozew o rozwód. Michał nawet nie próbował walczyć o córkę — był zbyt zajęty opieką nad matką.

Dziś mieszkam sama z Zosią w małym mieszkaniu na Bielanach. Pracuję więcej niż kiedykolwiek wcześniej, ale jestem spokojniejsza niż przez ostatnie lata.

Czasem zastanawiam się: dlaczego tak trudno jest postawić granice najbliższym? Czy naprawdę miłość oznacza rezygnację z siebie?

A wy? Czy mieliście kiedyś odwagę powiedzieć „dość” komuś, kto przekracza wasze granice?