Tego mi tylko brakowało… Historia Haliny, która szukała rodziny
— Tego mi tylko brakowało… — wyszeptałam, patrząc na puste krzesło po drugiej stronie stołu. W kuchni unosił się zapach kawy, ale nie miałam siły jej wypić. Zegar tykał głośniej niż zwykle, jakby chciał mi przypomnieć, że czas nieubłaganie płynie, a ja wciąż stoję w miejscu.
Od lat żyłam sama. Nie tak to sobie wyobrażałam. Kiedy wychodziłam za Marka, wierzyłam, że razem stworzymy dom pełen śmiechu dzieci, ciepła i miłości. Przez pierwsze lata próbowaliśmy – lekarze, badania, nadzieja i rozczarowanie. Każdy miesiąc kończył się łzami i milczeniem. Marek coraz częściej wracał późno z pracy, a ja coraz częściej zasypiałam z mokrą od łez poduszką.
— Może po prostu nie jest nam to pisane? — powiedział pewnego wieczoru, kiedy próbowałam po raz kolejny rozmawiać o in vitro.
— Ale ja chcę spróbować wszystkiego! — krzyknęłam wtedy z rozpaczą.
On tylko wzruszył ramionami i wyszedł do drugiego pokoju. Od tamtej pory coraz bardziej oddalaliśmy się od siebie. W końcu zaproponowałam adopcję. Marek nie protestował, ale też nie wykazywał żadnego entuzjazmu. Wszystko mu pasowało, byle nie musiał się angażować.
Przygotowywałam się do tego miesiącami. Kursy, rozmowy z psychologiem, papiery, wywiady środowiskowe. Czułam się jak na egzaminie z własnej wartości. Czy jestem wystarczająco dobra? Czy dam radę pokochać dziecko, które nie jest moje biologicznie? Czy ono pokocha mnie?
W końcu nadszedł dzień wizyty w domu dziecka. Pamiętam ten zapach – mieszanka obiadu i płynu do mycia podłóg. Dzieci biegały po korytarzu, śmiejąc się i przepychając. Jedna dziewczynka – Zosia – podeszła do mnie i zapytała:
— A ty jesteś nową panią?
Zamurowało mnie. Uklękłam przy niej i odpowiedziałam:
— Może… Chciałabyś mieć nową mamę?
Zosia spojrzała na mnie poważnie:
— Już miałam jedną. Ale ona nie wróciła.
Wróciłam do domu z ciężkim sercem. Marek siedział przed telewizorem, nawet nie zapytał jak poszło. Wtedy po raz pierwszy poczułam prawdziwą samotność – taką, która boli fizycznie.
Mijały tygodnie. Zaczęłam coraz częściej jeździć do Zosi. Rozmawiałyśmy, rysowałyśmy razem, czytałam jej bajki na dobranoc. Zaczęła mówić do mnie „ciociu Halinko”. Widziałam w jej oczach tę samą tęsknotę, którą nosiłam w sobie od lat.
Pewnego dnia wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Marek pakował walizkę.
— Co robisz? — zapytałam z niedowierzaniem.
— Wyprowadzam się. Nie chcę tego życia. Nie chcę być ojcem na siłę. Przepraszam.
Nie płakałam. Byłam zbyt zmęczona na łzy. Tylko pustka w środku rosła z każdą minutą.
Zostałam sama. Bez męża, bez dziecka, z rozgrzebaną adopcją i sercem pełnym żalu. Przez kilka tygodni nie wychodziłam z domu. Telefon dzwonił – to była pani z ośrodka adopcyjnego:
— Pani Halino, Zosia bardzo za panią tęskni. Może chciałaby pani przyjechać?
Pojechałam. Zosia rzuciła mi się na szyję i powiedziała:
— Myślałam, że już pani nie wróci…
Wtedy zrozumiałam, że nie mogę się poddać. Że nawet jeśli wszystko się rozsypało, mam jeszcze szansę dać komuś dom – i sobie samej też.
Rozpoczęła się walka o adopcję jako samotna matka. Urzędnicy patrzyli na mnie podejrzliwie:
— A jak pani sobie poradzi sama? Praca? Opieka? Pieniądze?
Każde pytanie wbijało mnie w ziemię, ale odpowiadałam spokojnie:
— Poradzę sobie. Muszę.
Czekałam miesiącami na decyzję. Każda noc była walką z myślami: czy jestem wystarczająco dobra? Czy Zosia będzie szczęśliwa ze mną? Czy dam radę być matką i ojcem jednocześnie?
W końcu zadzwonił telefon:
— Pani Halino, gratulujemy. Może pani zabrać Zosię do domu.
Nie pamiętam drogi do domu dziecka. Pamiętam tylko jej małą dłoń w mojej i łzy szczęścia na policzkach.
Dziś siedzimy razem przy stole – ja i Zosia. Czasem jest trudno: ona ma swoje lęki i smutki, ja swoje zmęczenie i strachy. Ale kiedy patrzę na nią, wiem, że było warto.
Czasem pytam siebie: czy gdybym wiedziała, ile bólu mnie czeka, zdecydowałabym się jeszcze raz? A może właśnie dzięki temu bólowi potrafię docenić każdy uśmiech Zosi?
Czy samotność to kara czy szansa na nowy początek? Co wy byście zrobili na moim miejscu?