Syn założył własną firmę. Byłam jego księgową, sprzątaczką i bankiem – aż mnie wyrzucił
– Mamo, czy ty naprawdę musisz się we wszystko wtrącać? – głos Bartka odbił się echem od ścian naszego małego biura, które jeszcze kilka miesięcy temu tętniło nadzieją i ekscytacją. Teraz czułam tylko chłód i narastającą gulę w gardle.
Zatrzymałam się w pół kroku, z segregatorem pełnym faktur w ręce. Przez chwilę miałam ochotę rzucić nim o podłogę, ale przecież to nie w moim stylu. Zamiast tego zacisnęłam palce na plastikowej okładce i spojrzałam na syna. Stał przy biurku, zgarbiony, z cieniami pod oczami. Wyglądał na starszego niż swoje trzydzieści dwa lata.
– Bartek, ja tylko chciałam ci przypomnieć, że jutro masz spotkanie z urzędem skarbowym. Nie możesz tego przegapić – powiedziałam cicho.
– Wiem! – wybuchł. – Wiem o tym! Nie jestem dzieckiem!
Zamilkłam. Ile razy już słyszałam te słowa? Ile razy powtarzałam sobie, że to tylko stres, że młody przedsiębiorca ma prawo być rozdrażniony? Ale przecież to ja siedziałam po nocach nad papierami, ja dzwoniłam do klientów, ja sprzątałam po pracownikach, kiedy Bartek nie miał na to siły ani ochoty.
Pamiętam dzień, kiedy przyszedł do mnie z błyskiem w oku i powiedział:
– Mamo, zakładam firmę! Będziemy razem pracować! Ty znasz się na księgowości, ja mam pomysł na biznes. To będzie nasza rodzinna przygoda!
Byłam dumna. Naprawdę dumna. Po śmierci męża Bartek był moim całym światem. Zrezygnowałam z własnych planów, żeby pomóc mu stanąć na nogi. Sprzedałam działkę po rodzicach, żeby miał kapitał na start. Przez pierwsze miesiące żyliśmy marzeniami – wspólne obiady w biurze, śmiechy z pierwszych niepowodzeń, plany na przyszłość.
Ale potem przyszła codzienność. Faktury zaczęły się piętrzyć, klienci nie płacili na czas, a Bartek coraz częściej znikał na spotkaniach lub zamykał się w swoim gabinecie. Ja zostałam z papierami i brudnymi kubkami po kawie.
– Mamo, możesz jeszcze raz zadzwonić do tego klienta z Katowic? – pytał wieczorami.
– Mamo, skończył się papier do drukarki.
– Mamo, pożyczysz mi jeszcze dwa tysiące? Oddam za tydzień.
Oddawał rzadko. Częściej tłumaczył się kryzysem lub nieuczciwymi kontrahentami. A ja… ja tłumaczyłam go przed rodziną. Przed sobą samą.
Moja siostra Basia patrzyła na mnie z niedowierzaniem:
– Ty zwariowałaś? On cię wykorzystuje! Zawsze był egoistą!
– Basia, on po prostu potrzebuje wsparcia. Jest młody…
– Jest dorosły! Ma własne dzieci! A ty dalej go niańczysz!
Nie chciałam słuchać. Przecież matka wie lepiej. Matka zawsze wie lepiej…
Pewnego dnia przyszła do biura jego żona – Aneta. Zawsze była chłodna wobec mnie, ale tego dnia jej spojrzenie było lodowate.
– Pani Zosiu – zaczęła oficjalnie – może już czas, żeby Bartek zatrudnił profesjonalną księgową? Firma się rozrasta…
Poczułam się jak zbędny mebel. Ale uśmiechnęłam się i powiedziałam:
– Oczywiście, jeśli Bartek tak zdecyduje…
Bartek nie powiedział nic. Unikał wzroku.
Od tamtej pory atmosfera gęstniała z dnia na dzień. Zaczęły się drobne uszczypliwości:
– Mamo, nie rozumiesz nowych przepisów.
– Mamo, twoje metody są przestarzałe.
A potem przyszedł ten dzień. Siedziałam przy biurku, sortując faktury, gdy Bartek wszedł do pokoju i zamknął drzwi.
– Musimy porozmawiać – powiedział sztywno.
Wiedziałam już, co usłyszę. Ale mimo to serce mi zamarło.
– Zdecydowałem… Zdecydowaliśmy z Anetą… że lepiej będzie, jeśli trochę odpoczniesz od firmy. Zatrudniłem nową księgową. Ty możesz… możesz zająć się sobą.
Zająć się sobą? Po tylu latach? Po tym wszystkim?
Nie płakałam przy nim. Wyszłam z biura z podniesioną głową. Ale kiedy wróciłam do pustego mieszkania, łzy same popłynęły po policzkach.
Przez kolejne dni czułam się jak duch. Nie wiedziałam, co ze sobą zrobić. Próbowałam dzwonić do Bartka – nie odbierał. Pisałam SMS-y – odpowiadał zdawkowo: „Jestem zajęty”.
Basia przyszła do mnie z ciastem i butelką wina.
– Mówiłam ci – westchnęła. – Ale nie martw się. Teraz zadbasz o siebie.
Ale jak zadbać o siebie, kiedy całe życie było podporządkowane komuś innemu?
Zaczęły się noce bez snu. Siedziałam przy stole w kuchni i patrzyłam na stare długopisy z logo firmy Bartka. Każdy z nich przypominał mi inną historię: pierwszy podpisany kontrakt, pierwszą kłótnię o pieniądze, pierwszą wspólną kawę po ciężkim dniu.
Czułam żal. Do siebie – że pozwoliłam się tak wykorzystać. Do Bartka – że nie potrafił docenić mojego poświęcenia. Do Anety – że odebrała mi syna.
Pewnego dnia zadzwoniła do mnie wnuczka, Ola:
– Babciu, dlaczego już nie przychodzisz do firmy?
Zatkało mnie.
– Bo… bo babcia musi teraz trochę odpocząć – odpowiedziałam drżącym głosem.
Ola milczała przez chwilę.
– Tata mówił, że jesteś za stara na takie rzeczy…
Zrobiło mi się niedobrze. Czy naprawdę tak o mnie myśli?
Postanowiłam napisać list do Bartka. Nie maila – list odręczny, jak kiedyś pisało się do bliskich.
„Bartku,
Nie wiem, gdzie popełniłam błąd. Może za bardzo chciałam ci pomóc? Może powinnam była pozwolić ci upaść i samemu się podnieść? Wiem jedno: kocham cię i zawsze będę ci kibicować. Ale muszę nauczyć się żyć bez ciebie.”
Nie wysłałam tego listu. Leży w szufladzie obok starych faktur i zdjęć z czasów, gdy byliśmy szczęśliwi.
Czasem spotykam Bartka na ulicy. Uśmiecha się nerwowo i pyta o zdrowie. Nigdy nie pyta o to, jak się czuję naprawdę.
Zaczynam powoli układać sobie życie na nowo: chodzę na spacery z Basią, zapisuję się na zajęcia jogi dla seniorów, czytam książki o kobietach silnych i niezależnych. Ale wciąż boli mnie serce na myśl o tym wszystkim, co straciłam.
Czy warto było poświęcić siebie dla dziecka? Czy matczyna miłość powinna mieć granice?
A może to ja powinnam nauczyć się kochać siebie tak samo mocno jak jego?