Samotność wśród róż: Czy odległość może zniszczyć rodzinę?

– Mamo, nie wiem, kiedy przyjadę. Praca, dzieci… sama rozumiesz. – Głos Kasi brzmiał przez telefon jak echo z innego świata.

Zamknęłam oczy, ściskając słuchawkę tak mocno, że aż zbielały mi palce. Próbowałam nie płakać. Przecież jestem silna. Przecież zawsze byłam silna. Ale kiedy odkładasz telefon i zostajesz sama w pustym domu, siła nagle znika, a zostaje tylko cisza. I ogród. Mój ogród – jedyne miejsce, gdzie mogę oddychać pełną piersią.

Mieszkam w małym miasteczku na Podlasiu. Tu każdy zna każdego, a plotki rozchodzą się szybciej niż zapach świeżo skoszonej trawy. Kiedyś byłam dumą sąsiadek – „ta, co ma córkę w stolicy”. Teraz jestem „tą samotną staruszką z końca ulicy”. Nawet mój ogród wydaje się wiedzieć, że coś się zmieniło – róże kwitną później, a jabłonie rodzą mniej owoców.

Pamiętam dzień, kiedy Kasia wyjechała. Stałam na peronie, machając jej na pożegnanie. Miała wtedy dwadzieścia dwa lata i oczy pełne marzeń. „Mamo, wrócę na święta!” – krzyczała przez okno pociągu. Minęło dziesięć lat. Święta spędzam sama.

Czasem sąsiadka Zosia wpada na herbatę.
– Nie martw się, Marysiu – mówi, mieszając cukier w filiżance. – Dzieci teraz takie zabiegane…
Ale ja wiem swoje. Wiem, że Kasia mnie unika. Że coś ją gryzie. Że nie chce patrzeć mi w oczy nawet przez ekran telefonu.

W zeszłym tygodniu dostałam list polecony z urzędu. Zadrżały mi ręce, gdy otwierałam kopertę. „Zawiadomienie o wszczęciu postępowania egzekucyjnego” – przeczytałam na głos i świat zawirował mi przed oczami. Okazało się, że po śmierci męża zostały jakieś nieuregulowane sprawy podatkowe. Długi. O których nie miałam pojęcia.

Przez kilka dni chodziłam jak we śnie. Nie spałam nocami, liczyłam oszczędności, przeglądałam stare dokumenty. W końcu zadzwoniłam do Kasi.
– Kasiu… mam kłopoty – zaczęłam nieśmiało.
– Mamo, nie teraz! – przerwała mi nerwowo. – Franek ma gorączkę, Tomek wraca późno z pracy… Oddzwonię.
Nie oddzwoniła.

Wyszłam do ogrodu i zaczęłam wyrywać chwasty z taką siłą, jakby to one były winne mojej samotności. Nagle usłyszałam za płotem głosy dzieci:
– To ta pani, co zawsze daje jabłka! – krzyknął jeden z chłopców.
Uśmiechnęłam się przez łzy i zaprosiłam ich do środka.
– Chcecie pomóc mi zebrać maliny? – zapytałam.
Ich śmiech rozbrzmiał wśród krzaków jak muzyka. Przez chwilę poczułam się potrzebna.

Wieczorem zadzwonił telefon.
– Mamo… przepraszam – usłyszałam cichy głos Kasi. – Nie powinnam była tak się rozłączyć. Po prostu… czasem mam wrażenie, że wszystko mnie przerasta.
– Ciebie przerasta? – zapytałam ostrożnie. – Kasiu, ja tu sobie nie radzę sama…
– Wiem – westchnęła ciężko. – Ale ja też jestem sama w tym wszystkim. Tomek ciągle w pracy, dzieci chorują… A ja…
Zamilkła na chwilę.
– A ja czasem mam ochotę uciec od tego wszystkiego i wrócić do ciebie, do naszego domu…

Siedziałam długo po tej rozmowie na werandzie, patrząc na ogród skąpany w księżycowym świetle. Czy naprawdę tak trudno nam się porozumieć? Czy odległość to tylko kilometry?

Następnego dnia postanowiłam działać. Poszłam do urzędu, poprosiłam o pomoc sąsiadkę Zosię przy papierach. Okazało się, że sprawa nie jest tak tragiczna – wystarczy spłacić niewielką kwotę i wszystko będzie dobrze. Ale coś we mnie pękło.

Wieczorem zadzwoniła Kasia.
– Mamo… Franek pytał dziś o ciebie. Powiedziałam mu, że babcia jest daleko i nie może przyjechać.
– A może to wy przyjedziecie? – zaproponowałam nieśmiało.
Zapanowała cisza.
– Nie wiem… Tomek nie lubi jeździć na wieś…
Poczułam ukłucie żalu.
– Kasiu, czy my jeszcze jesteśmy rodziną?
Usłyszałam tylko cichy szloch po drugiej stronie słuchawki.

Kilka dni później dostałam pocztówkę od Franka: „Babciu, kiedy pokażesz mi swoje róże?” Trzymałam ją długo w dłoniach, czując jak łzy spływają mi po policzkach.

W końcu nadszedł ten dzień: zobaczyłam samochód Kasi pod domem. Wybiegła z niego cała rodzina – Franek rzucił mi się na szyję, a Kasia patrzyła na mnie ze łzami w oczach.
– Przepraszam, mamo – wyszeptała. – Tak bardzo za tobą tęskniłam.
Przez kilka dni dom znów tętnił życiem: dzieci biegały po ogrodzie, Kasia pomagała mi przy różach, wieczorami siedziałyśmy razem przy herbacie i rozmawiałyśmy o wszystkim i o niczym.

Ale wiedziałam, że to tylko chwila. Że zaraz znów zostanę sama.
Kiedy odjeżdżali, Franek machał mi przez okno:
– Babciu! Przyjedź do nas do Warszawy!
Kasia spojrzała na mnie pytająco:
– Może spróbujesz?

Zostałam na werandzie jeszcze długo po ich wyjeździe. Patrzyłam na ogród i myślałam: czy naprawdę musimy być daleko od siebie, żeby docenić to, co mamy najcenniejszego? Czy można odbudować rodzinę mimo tylu lat milczenia i żalu?

Może to właśnie samotność uczy nas najwięcej o miłości? Co wy o tym sądzicie?