„Powiedziałam pani Zawadzkiej, że już nie dam rady być jej dziewczyną na posyłki. Czy to ja jestem tą złą?”
— Pani Marto, czy mogłaby mi pani przynieść jeszcze chleb? I może te moje tabletki z apteki? — głos pani Zawadzkiej przez domofon był słaby, ale stanowczy.
Zacisnęłam powieki. Była sobota, godzina ósma rano. Moje dzieci jeszcze spały, a ja miałam nadzieję na chwilę ciszy przy kawie. Od roku byłam dla pani Zawadzkiej wszystkim: córką, pielęgniarką, dostawcą zakupów i powierniczką. Jej własna córka, Ania, mieszkała w Warszawie i od miesięcy nie pojawiła się w naszym bloku na Pradze.
— Pani Zawadzka, dziś nie dam rady. Mam swoje sprawy, dzieci, pracę… — odpowiedziałam cicho, czując jak ściska mnie w gardle.
— Ale ja naprawdę nie mam nikogo innego… — usłyszałam w odpowiedzi.
Wróciłam do kuchni i usiadłam przy stole. Moje ręce drżały. Przez ostatni rok robiłam wszystko: gotowałam jej zupy, prałam pościel, odbierałam leki z apteki. Czasem nawet myłam jej okna. Mój mąż, Tomek, coraz częściej patrzył na mnie z wyrzutem.
— Marta, ty się wykończysz. To nie twoja matka — mówił wieczorami, kiedy wracałam zmęczona do domu.
Ale jak mogłam odmówić? Pani Zawadzka była sama. Jej mąż zmarł kilka lat temu, a córka… Cóż, Ania zawsze miała ważniejsze sprawy.
Pamiętam dzień, kiedy wszystko się zaczęło. Pani Zawadzka upadła na klatce schodowej. To ja ją znalazłam. Od tamtej pory czułam się za nią odpowiedzialna. Ale teraz miałam wrażenie, że tonę.
Tego dnia po południu zadzwoniła Ania.
— Dzień dobry, pani Marto. Mama mówiła, że jest pani dla niej ogromnym wsparciem… — zaczęła słodkim głosem.
— Pani Aniu, proszę wybaczyć szczerość, ale nie mogę już dłużej być jedyną osobą, która się nią zajmuje — przerwałam jej, czując jak narasta we mnie gniew. — Moja rodzina też mnie potrzebuje.
Po drugiej stronie zapadła cisza.
— Rozumiem… Ale ja mam dwójkę małych dzieci i pracę… — zaczęła się tłumaczyć.
— Ja też mam dzieci i pracę! — wybuchłam. — Może czas pomyśleć o jakiejś pomocy dla mamy? Albo chociaż odwiedzić ją raz na jakiś czas?
Rozłączyła się bez słowa.
Wieczorem przyszła do mnie pani Zawadzka. Oparła się o framugę drzwi, drobna i przygarbiona.
— Pani Marto… Ja wiem, że to dla pani ciężar. Ale ja naprawdę nie mam nikogo…
Poczułam łzy pod powiekami.
— Pani Zawadzka, ja już nie daję rady. Proszę porozmawiać z córką. To ona powinna być teraz przy pani.
Spojrzała na mnie z wyrzutem.
— Ania ma swoje życie. Nie chcę być ciężarem…
— Ale ja też mam swoje życie! — powiedziałam ciszej niż zamierzałam.
Przez następne dni unikałam jej wzroku na klatce schodowej. Czułam się winna. Sąsiedzi zaczęli szeptać za moimi plecami:
— Tyle jej pomagała, a teraz zostawiła staruszkę samą…
Moja córka Ola zapytała któregoś wieczoru:
— Mamo, dlaczego już nie chodzisz do pani Zawadzkiej?
Nie wiedziałam co odpowiedzieć. Czy byłam egoistką? Czy miałam prawo odmówić?
Tomek próbował mnie pocieszyć:
— Nie możesz brać na siebie całego świata.
Ale w nocy nie mogłam spać. Wciąż słyszałam w głowie głos pani Zawadzkiej: „Nie mam nikogo…”
Po tygodniu zadzwonił telefon. To była Ania.
— Pani Marto… Przepraszam za tamtą rozmowę. Rozmawiałam z opieką społeczną. Mama dostanie pomoc.
Poczułam ulgę i smutek jednocześnie.
Kilka dni później zobaczyłam przez okno młodą kobietę z torbą pielęgniarską wchodzącą do mieszkania pani Zawadzkiej. Wiedziałam, że zrobiłam co mogłam.
Ale czy to wystarczyło? Czy mogłam zrobić więcej? Czy to naprawdę rodzina powinna być zawsze na pierwszym miejscu?
Czasem patrzę w lustro i pytam siebie: „Czy jestem złą osobą, bo postawiłam granicę? A może to świat jest taki okrutny dla samotnych starszych ludzi?”