Pod ciężarem przeszłości i oczekiwań: Moja historia jako synowa w polskiej rodzinie
— Co ty robisz? — mój głos zadrżał, gdy weszłam do pokoju dziecięcego. Pani Krystyna, moja teściowa, stała nad łóżeczkiem naszej maleńkiej Zosi, trzymając w rękach stare, wyblakłe zdjęcie. Na nim mój mąż, Tomek, miał może pięć lat, uśmiechał się szeroko, ubrany w sweter z reniferem. Teściowa spojrzała na mnie z wyrzutem, jakby przyłapała mnie na czymś niewłaściwym.
— Chciałam tylko pokazać Zosi, jak jej tata wyglądał, kiedy był w jej wieku — powiedziała chłodno. Ale w jej oczach widziałam coś więcej: tęsknotę, żal i coś, czego nie umiałam nazwać.
Zamknęłam za sobą drzwi i poczułam, jak ściska mnie w gardle. Od początku naszego małżeństwa czułam się tu obco. Wprowadziłam się do domu Tomka na wsi pod Radomiem zaraz po ślubie. Miałam swoje marzenia: własne mieszkanie w mieście, pracę w wydawnictwie, swobodę. Ale życie napisało inny scenariusz. Tomek dostał pracę w rodzinnej firmie, a ja… miałam być dobrą żoną i synową.
Pani Krystyna była kobietą twardą, przywykłą do rządzenia. Jej mąż zmarł wcześnie, więc sama wychowała troje dzieci i prowadziła gospodarstwo. Wszyscy w okolicy ją szanowali. Ja byłam „tą z miasta”, która nie umie zrobić pierogów ani rozpoznać dobrego ziemniaka.
— Zosia powinna spać przy otwartym oknie — mówiła teściowa niemal codziennie. — Ty ją przegrzewasz. Dzieci muszą zahartować się od małego.
— Lekarka mówiła, żeby nie było przeciągów — odpowiadałam cicho.
— Lekarka… — prychnęła. — Za moich czasów dzieci były zdrowe bez tych wszystkich porad.
Czułam się coraz bardziej niewidzialna. Każda moja decyzja była kwestionowana: co gotuję, jak ubieram córkę, nawet to, jak rozmawiam z Tomkiem. On sam często stawał po stronie matki.
— Daj spokój, ona chce dobrze — mówił wieczorami, gdy płakałam w poduszkę. — To jej dom, musimy się dostosować.
Ale ja nie chciałam się tylko dostosowywać. Chciałam być partnerką, matką na własnych zasadach. Chciałam być kochana za to, kim jestem, a nie za to, jak dobrze potrafię naśladować Krystynę.
Najgorsze były niedziele. Cała rodzina zjeżdżała się na obiad: szwagierka Ania z mężem i dziećmi, szwagier Paweł z narzeczoną. Wszyscy rozmawiali o dawnych czasach, o tym, jak Tomek był najlepszym uczniem w szkole, jak pomagał matce w polu. Ja siedziałam na końcu stołu i słuchałam tych opowieści jak ktoś obcy.
Pewnej niedzieli nie wytrzymałam.
— Może byśmy porozmawiali o czymś innym? — rzuciłam nagle.
Wszyscy spojrzeli na mnie zdziwieni.
— O czym? — zapytała Ania z lekkim uśmiechem.
— O… nie wiem… może o tym, co teraz robimy? O naszych planach?
— A ty masz jakieś plany? — zapytała Krystyna z przekąsem.
Zrobiło mi się gorąco. Chciałam powiedzieć o kursie online, który zaczęłam robić po nocach, o marzeniu powrotu do pracy. Ale słowa ugrzęzły mi w gardle.
— Na razie zajmuję się Zosią — wymamrotałam.
Po obiedzie Tomek miał do mnie pretensje.
— Po co się wychylasz? Wszyscy są zmęczeni twoimi humorami.
Poczułam się zdradzona. Czy naprawdę byłam tu tylko dodatkiem do ich rodziny?
Wieczorem usiadłam przy łóżeczku Zosi i patrzyłam na jej spokojną twarz. Przypomniały mi się słowa mojej mamy: „Nie pozwól nigdy nikomu odebrać sobie głosu”.
Następnego dnia postanowiłam porozmawiać z Krystyną. Ręce mi drżały.
— Pani Krystyno… chciałabym coś powiedzieć — zaczęłam niepewnie.
Spojrzała na mnie surowo.
— Słucham.
— Wiem, że to pani dom i że pani wie najlepiej… Ale ja też chcę być dobrą matką dla Zosi. Proszę mi zaufać choć trochę.
Przez chwilę milczała. Potem westchnęła ciężko.
— Ty nigdy nie będziesz taka jak ja — powiedziała cicho. — Ale może to nie jest najgorsze…
To był pierwszy raz, kiedy zobaczyłam w niej cień czułości.
Od tamtej pory zaczęłyśmy rozmawiać więcej – czasem ostro, czasem spokojnie. Nie zawsze się zgadzałyśmy. Ale powoli zaczynałyśmy siebie słyszeć.
Tomek też zaczął dostrzegać moje starania. Zaczął stawać po mojej stronie – nie zawsze, ale coraz częściej. Zosia rosła otoczona miłością dwóch kobiet tak różnych od siebie.
Czasem nadal czuję się tu obco. Ale już wiem, że mam prawo walczyć o swoje miejsce – nawet jeśli nigdy nie będę „prawdziwą” synową według ich wyobrażeń.
Czy naprawdę musimy być tacy sami, żeby być rodziną? Czy można pokochać kogoś właśnie za to, że jest inny? Może to właśnie różnice są naszą największą siłą…