Moja żona walczy o życie – jak poradzić sobie, gdy świat wali się w jednej chwili?
– Tato, czy mama wróci do domu? – głos Zosi drżał, a jej wielkie, brązowe oczy wpatrywały się we mnie z nadzieją i strachem.
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. Właściwie nie wiedziałem nic. Siedziałem na brzegu łóżka w naszym salonie, ściskając w dłoni telefon, na którym przed chwilą wyświetlił się numer szpitala. Gdzieś za ścianą słychać było cichy płacz naszego syna, Michała. Zosia miała dziesięć lat, Michał sześć – oboje za mali, by rozumieć, co się dzieje, ale wystarczająco duzi, by czuć strach.
Wszystko wydarzyło się tak nagle. Jeszcze rano Ania krzątała się po kuchni, śmiejąc się z moich nieudolnych prób zrobienia jajecznicy. „Zostaw to, Krzysiek, bo znowu przypalisz!” – śmiała się wtedy. A potem… potem upadła. Po prostu osunęła się na podłogę. Przez chwilę myślałem, że to żart. Ale kiedy zobaczyłem jej bezwładne ciało i usłyszałem głuchy dźwięk uderzenia głowy o kafelki, poczułem lodowaty strach.
Karetka przyjechała szybko. Wszystko działo się jak we śnie – ratownicy, pytania o leki, choroby przewlekłe, alergie. Nie potrafiłem odpowiedzieć na połowę z nich. Ania zawsze wszystko ogarniała. To ona pamiętała o lekach, szczepieniach dzieci, wizytach u dentysty. Ja… ja byłem od zarabiania pieniędzy i naprawiania cieknącego kranu.
Teraz siedziałem sam w pustym mieszkaniu i próbowałem być silny dla dzieci. Ale w środku czułem się jak dziecko – zagubiony i przerażony.
– Tato? – Zosia znów zapytała cicho.
– Nie wiem, kochanie… Lekarze robią wszystko, co mogą – wyszeptałem i przytuliłem ją mocno.
Wieczorem zadzwoniła teściowa. Jej głos był zimny i oskarżycielski:
– Krzysztofie, jak mogłeś do tego dopuścić? Przecież mówiłam Ani, żeby nie brała na siebie wszystkiego! Ty nigdy jej nie pomagałeś!
Zacisnąłem zęby. Wiedziałem, że nie jest sprawiedliwa, ale nie miałem siły się kłócić.
– Pani Haniu, zrobiłem wszystko, co mogłem…
– Gdybyś naprawdę się starał, Ania nie byłaby teraz w szpitalu! – przerwała mi i rozłączyła się.
Zostałem sam ze swoimi myślami i poczuciem winy. Może rzeczywiście mogłem zrobić więcej? Może powinienem częściej pytać Anię, jak się czuje? Może powinienem ją odciążyć?
Noc była długa i bezsenna. Michał budził się co chwilę z płaczem. Zosia próbowała być dzielna – pomagała mi szykować śniadanie dla brata, choć sama ledwo trzymała się na nogach.
Kolejne dni mijały w zawieszeniu między domem a szpitalem. Lekarze mówili niewiele. „Stan ciężki, ale stabilny” – powtarzali jak mantrę. Siedziałem przy łóżku Ani i patrzyłem na jej bladą twarz. Próbowałem mówić do niej o wszystkim: o dzieciach, o tym, że Zosia dostała piątkę z matematyki, że Michał nauczył się wiązać buty.
– Aniu… wróć do nas – szeptałem każdego dnia.
Któregoś wieczoru do szpitala przyszła moja mama.
– Krzysiu… musisz być silny dla dzieci – powiedziała cicho.
– Nie wiem, czy dam radę…
– Musisz. Oni mają tylko ciebie.
Wróciłem do domu i zobaczyłem bałagan: niepozmywane naczynia, porozrzucane zabawki Michała, stertę prania. Poczułem narastającą złość – na siebie, na Anię (za to, że mnie zostawiła), na cały świat.
Zosia weszła do kuchni i spojrzała na mnie niepewnie.
– Tato… czy możemy zadzwonić do mamy?
– Nie możemy, kochanie… Mama śpi.
– Ale może usłyszy?
Nie miałem serca odmówić. Zadzwoniliśmy na oddział intensywnej terapii. Pielęgniarka zgodziła się przyłożyć telefon do ucha Ani. Zosia mówiła przez łzy:
– Mamusiu… wracaj do nas… Tato nie umie robić naleśników…
Po rozmowie długo płakałyśmy razem. Michał tulił się do mnie i pytał:
– Tato… a jak mama umrze?
Nie byłem gotowy na takie pytania.
W pracy szef patrzył na mnie ze współczuciem:
– Krzysiek… jeśli potrzebujesz wolnego…
– Nie mogę sobie pozwolić na wolne – przerwałem mu ostro.
Wiedziałem jednak, że długo tak nie pociągnę. Zaczęły się problemy finansowe: rachunki za szpital rosły, a ja coraz częściej zapominałem o terminach płatności. Dzwonili znajomi Ani:
– Krzysiek… jeśli czegoś potrzebujesz…
Ale nie potrafiłem prosić o pomoc.
Któregoś dnia przyszła teściowa. Bez słowa zaczęła sprzątać kuchnię.
– Dzieci muszą mieć czysto – rzuciła chłodno.
Zosia patrzyła na nią z wdzięcznością. Ja czułem tylko upokorzenie.
Wieczorem usiedliśmy razem przy stole.
– Krzysztofie… przepraszam za tamtą rozmowę – powiedziała cicho teściowa.
Milczałem długo.
– Ja też przepraszam… Może rzeczywiście za mało pomagałem Ani…
Poczułem ulgę. Po raz pierwszy od wielu dni ktoś mnie zrozumiał.
Minęły tygodnie. Stan Ani poprawiał się powoli. Lekarze pozwolili nam wejść do sali na kilka minut dziennie. Zosia narysowała dla mamy laurkę: „Kochamy Cię! Wróć do nas!”
Pewnego dnia Ania otworzyła oczy. Była słaba i zdezorientowana.
– Krzysiu… dzieci…
– Jesteśmy tu wszyscy – wyszeptałem przez łzy.
Rehabilitacja trwała długo. Musiałem nauczyć się gotować obiady (pierwsze kotlety były niejadalne), pomagać dzieciom w lekcjach i rozmawiać z teściową bez kłótni. Każdego dnia uczyłem się pokory i cierpliwości.
Ania wróciła do domu po dwóch miesiącach. Była inna – bardziej krucha, ale też silniejsza psychicznie. Rozmawialiśmy dużo o tym, co nas spotkało.
– Krzysiu… musimy być dla siebie wsparciem – powiedziała pewnego wieczoru.
– Obiecuję ci to – odpowiedziałem szczerze.
Dziś wiem jedno: życie potrafi runąć w jednej chwili. Ale można je odbudować kawałek po kawałku – jeśli tylko ma się dla kogo walczyć.
Czy można być gotowym na taki cios od losu? Czy da się nauczyć prosić o pomoc i wybaczać sobie własne błędy? Co wy byście zrobili na moim miejscu?