Mój brat poświęcił wszystko swoim dzieciom, ale kiedy zachorował, został sam

– Gdzie oni są? – zapytał cicho mój brat Marek, patrząc przez okno na szarą ulicę. Siedział na starym fotelu w swoim mieszkaniu na warszawskiej Pradze, a ja czułam, jak ściska mi się serce. Był już bardzo słaby, a jego dłonie drżały, gdy próbował podnieść kubek z herbatą.

– Nie wiem, Marek. Może mają dużo pracy… – odpowiedziałam, choć sama nie wierzyłam w te słowa. Jego dzieci – Kasia, Michał i Ola – nie odwiedziły go od miesięcy. Ostatni raz widzieliśmy je razem na Boże Narodzenie, kiedy jeszcze miał siłę sam przygotować kolację. Teraz ledwo wstawał z łóżka.

Pamiętam dzień, kiedy jego żona, Agnieszka, spakowała walizki i wyszła z domu. To był szok dla wszystkich. Marek został sam z trójką dzieci i nigdy nie pozwolił sobie na łzy przy nich. Zawsze powtarzał: „Damy radę, dzieciaki. Jesteśmy rodziną.” Pracował wtedy w małej restauracji na Powiślu jako szef kuchni. Często wracał późno, ale zawsze przynosił dzieciom coś dobrego – świeże bułki, kawałek ciasta albo ulubione pierogi Kasi.

Nigdy nie chciał nowego związku. „Nie mam czasu na miłość. Dzieci są najważniejsze” – mówił mi nieraz przy kawie. Odrzucał zaproszenia na randki, nie wychodził z kolegami. Wszystko dla nich. Kiedy Kasia chciała nowy telefon, Marek brał dodatkowe zmiany. Michał marzył o rowerze – Marek sprzedał swój stary zegarek po ojcu. Ola chciała jechać na kolonie – Marek zrezygnował z urlopu.

Dzieci dziękowały mu, ale zawsze prosiły o więcej. Z czasem zaczęły traktować jego poświęcenie jak coś oczywistego. Gdy Marek zachorował – najpierw zwykłe przeziębienie, potem diagnoza: nowotwór – myślałam, że dzieci rzucą wszystko i będą przy nim. Ale one miały już swoje życie. Kasia studiowała w Krakowie i mówiła przez telefon: „Tato, mam egzaminy, nie mogę przyjechać”. Michał pracował w korporacji i tłumaczył się nadgodzinami. Ola mieszkała z chłopakiem w Gdańsku i twierdziła, że podróż jest za droga.

Pewnego dnia zebrałam się na odwagę i zadzwoniłam do Kasi:

– Kasiu, tata bardzo cię potrzebuje. Jest coraz słabszy.
– Ciociu, ja naprawdę nie mogę teraz przyjechać… Może za miesiąc? – usłyszałam w słuchawce zmęczony głos.
– On może nie mieć miesiąca…

W słuchawce zapadła cisza.

Wieczorami Marek patrzył na zdjęcia dzieci stojące na komodzie. Czasem mówił do nich szeptem:
– Wszystko dla was zrobiłem… Czy naprawdę tak trudno znaleźć chwilę?

Widziałam jego rozczarowanie i ból. Próbowałam tłumaczyć dzieci – młodzi ludzie mają swoje sprawy, może boją się patrzeć na chorobę ojca… Ale w środku czułam gniew. Jak mogli być tak obojętni? Przecież to on nauczył ich wszystkiego: jak jeździć na rowerze, jak gotować rosół, jak radzić sobie po porażkach.

Pewnego dnia przyszedł list polecony. Marek otworzył go drżącymi rękami. To była informacja o zaległych rachunkach za prąd i gaz. Spojrzał na mnie bezradnie:
– Nie mam już siły…

Zaczęłam szukać pomocy – dzwoniłam do opieki społecznej, prosiłam sąsiadów o wsparcie. Ale to nie to samo co obecność własnych dzieci.

W końcu Kasia przyjechała – tuż przed świętami Wielkanocnymi. Weszła do mieszkania z torbą pełną prezentów.
– Cześć tato! – uśmiechnęła się szeroko.
Marek spojrzał na nią długo:
– Kasiu… dobrze, że jesteś.

Przez chwilę było jak dawniej – śmiech, rozmowy o studiach, wspólne oglądanie zdjęć z dzieciństwa. Ale gdy Kasia wyjechała po dwóch dniach, Marek zamknął się w sobie jeszcze bardziej.
– Przyjechała tylko na chwilę… Jakby chciała mieć to z głowy – powiedział mi wieczorem.

Michał i Ola nie pojawili się już nigdy.

Ostatnie tygodnie były najtrudniejsze. Marek coraz częściej milczał, patrzył w okno albo spał całymi dniami. Czasem pytał:
– Czy byłem dobrym ojcem? Może za dużo dawałem? Może powinienem był być bardziej wymagający?

Nie umiałam odpowiedzieć. Widziałam tylko człowieka złamanego przez życie i przez własne dzieci.

Kiedy Marek odszedł, na pogrzebie pojawiła się tylko Kasia. Michał i Ola przysłali wieńce i listy z kondolencjami.

Teraz często wracam myślami do tych dni i pytam siebie: czy można kochać za bardzo? Czy poświęcenie zawsze jest doceniane? A może czasem trzeba pozwolić dzieciom dorosnąć bez ciągłego ratowania ich z opresji?

Może ktoś z was zna odpowiedź…