Miłość, która nie wraca: Historia Marii z Poznania

– Naprawdę myślisz, że to wszystko można tak po prostu zostawić? – zapytałam cicho, patrząc na Andrzeja, który nerwowo bawił się obrączką. W kuchni pachniało kawą, za oknem szarzał listopadowy poranek. Nasz dom był cichy, jakby już wiedział, że coś się kończy.

Andrzej nie patrzył mi w oczy. – Maria… Jest ktoś. Wyprowadzam się.

Nie krzyczałam. Nie płakałam. Siedziałam tylko, czując, jak moje serce kurczy się do rozmiaru orzecha. Po dwudziestu latach małżeństwa, po wspólnych świętach, chorobach dzieci, kredycie na mieszkanie i pierwszych siwych włosach – on po prostu postanowił odejść. Miałam wtedy czterdzieści sześć lat i poczucie, że życie właśnie się skończyło.

Dzieci już dawno wyfrunęły z gniazda – Ola studiowała w Warszawie, Tomek pracował w Gdańsku. Zostaliśmy sami. Myślałam, że to będzie nasz czas: weekendowe wyjazdy nad jezioro, wspólne spacery po Cytadeli, może nawet podróż do Włoch, o której marzyliśmy od lat. Zamiast tego dostałam ciszę i pustkę.

– Kto to jest? – zapytałam w końcu, choć odpowiedź była mi obojętna.

– Małgorzata. Poznałem ją w pracy. – Andrzej wstał, jakby chciał uciec od tej rozmowy. – Przepraszam.

Przepraszam. Słowo, które niczego nie naprawia.

Przez pierwsze tygodnie żyłam jak automat. Rano kawa, potem praca w bibliotece na Ratajczaka, wieczorem samotny obiad przy kuchennym stole. Czasem dzwoniła Ola:

– Mamo, jak się trzymasz?

– Dobrze, kochanie. Wszystko w porządku.

Kłamałam. Nie chciałam jej martwić. Ale nocami płakałam w poduszkę, słuchając ciszy w pustym mieszkaniu.

Najgorsze były weekendy. W soboty zawsze robiliśmy zakupy na rynku Jeżyckim, potem Andrzej gotował rosół. Teraz chodziłam sama między straganami, a sprzedawczyni pytała:

– A gdzie mąż?

– Wyjechał służbowo – odpowiadałam mechanicznie.

W pracy koleżanki patrzyły na mnie z litością. Wiedziały. Plotki rozchodzą się szybko.

– Maria, może pójdziemy na kawę po pracy? – zaproponowała Anka.

Nie miałam ochoty na rozmowy. Chciałam tylko wrócić do domu i zasnąć.

Czas płynął powoli. Zaczęłam chodzić na długie spacery po Starym Rynku, patrzyłam na ludzi i zastanawiałam się, czy ktoś jeszcze czuje taki ból jak ja. Czułam się stara i niepotrzebna.

Pewnego dnia zadzwoniła do mnie Małgorzata – ta druga kobieta.

– Maria? Przepraszam, że dzwonię… Chciałam tylko powiedzieć… Andrzej jest szczęśliwy. Proszę go nie szukać.

Zaniemówiłam. Jak ona śmie? Kim ona jest, żeby mówić mi takie rzeczy?

– Proszę więcej nie dzwonić – powiedziałam chłodno i odłożyłam słuchawkę.

Po tej rozmowie coś we mnie pękło. Przestałam czekać na powrót Andrzeja. Zaczęłam żyć dla siebie: zapisałam się na jogę, zaczęłam czytać książki, na które nigdy nie miałam czasu. Powoli wracała mi siła.

Minął rok. Dwa lata. Nauczyłam się być sama. Nawet polubiłam tę samotność – mogłam robić co chciałam, nikt nie oceniał moich wyborów.

Aż pewnego wieczoru usłyszałam dzwonek do drzwi.

– Maria…

Stał przede mną Andrzej. Starszy, jakby zmęczony życiem.

– Co ty tu robisz? – zapytałam ostrożnie.

– Mogę wejść?

Wpuściłam go do środka. Usiadł przy stole – tym samym, przy którym dwa lata temu powiedział mi o Małgorzacie.

– Tamta chciała miłość… a ja chciałem spokoju – powiedział cicho. – Myślałem, że znajdę szczęście gdzie indziej. Ale nie umiem żyć bez ciebie.

Patrzyłam na niego długo. Widziałam w jego oczach żal i zmęczenie.

– Dlaczego wracasz? Bo ci się nie udało? Bo tamta okazała się inna niż myślałeś?

– Maria… Przepraszam.

Znów to słowo.

Milczeliśmy długo. W końcu powiedziałam:

– Nie wiem, czy potrafię ci wybaczyć.

Andrzej spuścił głowę.

– Rozumiem… Ale chciałem spróbować naprawić to wszystko.

Przez kolejne tygodnie próbował odzyskać moje zaufanie: przynosił kwiaty, gotował obiady, pomagał w domu. Dzieci były zaskoczone:

– Mamo, co zamierzasz zrobić? – pytała Ola przez telefon.

– Nie wiem…

Wieczorami rozmawialiśmy z Andrzejem o przeszłości:

– Pamiętasz naszą pierwszą randkę nad Wartą? – zapytał pewnego razu.

Pamiętałam wszystko: jego uśmiech, zapach deszczu tamtego wieczoru, motyle w brzuchu.

Ale pamiętałam też ból zdrady.

Któregoś dnia spotkałam Małgorzatę na ulicy. Była blada i smutna.

– Maria… Przepraszam za tamten telefon. Myślałam, że robię dobrze…

Spojrzałam na nią bez gniewu.

– Każda z nas chciała być szczęśliwa – powiedziałam tylko i odeszłam.

Zrozumiałam wtedy, że nie jestem już tą samą kobietą co dwa lata temu. Stałam się silniejsza. Nauczyłam się żyć sama ze sobą i ze swoimi ranami.

Andrzej został ze mną jeszcze kilka miesięcy. Próbowaliśmy odbudować nasze małżeństwo, ale coś się wypaliło. Pewnego dnia usiedliśmy razem przy stole – tym samym stole od początku tej historii – i spojrzeliśmy sobie w oczy.

– Maria… Może lepiej będzie nam osobno?

Pokiwałam głową ze smutkiem i ulgą jednocześnie.

Dziś mam pięćdziesiąt lat i wiem jedno: życie potrafi zaskoczyć nawet wtedy, gdy myślisz, że już nic dobrego cię nie spotka. Czasem trzeba stracić wszystko, żeby odnaleźć siebie.

Czy można naprawdę wybaczyć zdradę? Czy lepiej nauczyć się żyć samemu niż z kimś tylko ze strachu przed samotnością? Może to właśnie samotność uczy nas najwięcej o sobie?