Między Miłością a Odpowiedzialnością: Historia Weroniki

— Hej, draniu! — krzyk Wojciecha przeszył ciszę podwórka jak nóż. Zamarłam z ręką wciąż wyciągniętą w stronę wychudzonego szczeniaka, który drżał przy śmietniku. Wojciech, mój ojczym, uniósł ciężką torbę z zakupami nad głową, jakby chciał nią odstraszyć psa albo… mnie. — Zupełnie ci się w głowie pomieszało? Karmić bezpańskie psy moimi zakupami?

Poczułam, jak serce wali mi w piersi. Wiosenne słońce nie ogrzewało, tylko raziło w oczy. — To tylko trochę chleba… — wyszeptałam, ale wiedziałam, że nie przekonam go żadnym argumentem. Wojciech zawsze był twardy, nieustępliwy, a od śmierci mamy jeszcze bardziej zamknął się w sobie. Dla niego świat był prosty: albo ktoś jest pożyteczny, albo przeszkadza.

Szczeniak patrzył na mnie błagalnie, jego oczy były pełne lęku i nadziei. Przypomniałam sobie siebie sprzed lat — małą Weronikę, która też tak patrzyła na dorosłych, licząc na odrobinę czułości. Teraz miałam dwadzieścia sześć lat i czułam się bardziej samotna niż kiedykolwiek.

Odeszłam od śmietnika, zostawiając za sobą i psa, i ojczyma. W domu panowała cisza. Przeszłam przez korytarz, dotykając dłonią starej tapety, którą mama wybierała jeszcze przed chorobą. W łazience spojrzałam w lustro. Moje odbicie wydawało mi się obce — zmęczone oczy, włosy związane byle jak, usta zaciśnięte w cienką linię. „Czy to naprawdę ja?” — pomyślałam. „Czy tak wygląda ktoś, kto jeszcze potrafi kochać?”

Telefon zadzwonił nagle, wyrywając mnie z zamyślenia. To była Anka, moja przyjaciółka ze studiów.

— Werka, żyjesz tam? — zapytała z troską.

— Jakoś… — odpowiedziałam wymijająco.

— Wpadnij dziś do mnie. Zrobiłam ciasto i mam butelkę wina. Pogadamy.

Chciałam odmówić, zasłonić się zmęczeniem albo obowiązkami w domu. Ale w głębi duszy wiedziałam, że muszę wyjść, choćby na chwilę uciec od Wojciecha i tej duszącej atmosfery.

U Anki było ciepło i jasno. Pachniało kawą i świeżym ciastem drożdżowym. Przez chwilę poczułam się jak dawniej — wolna, młoda, pełna marzeń.

— Co się dzieje? — Anka spojrzała na mnie przenikliwie.

Opowiedziałam jej o szczeniaku, o kłótni z ojczymem, o tym, jak bardzo brakuje mi mamy i jak bardzo czuję się niepotrzebna w tym domu.

— Werka… — Anka ujęła moją dłoń. — Przecież ty nie musisz tam być. Możesz zacząć żyć dla siebie.

— Ale kto się nim zajmie? — zapytałam cicho. — On nie radzi sobie nawet z prostymi rzeczami. Po śmierci mamy wszystko się rozpadło.

— To nie twoja odpowiedzialność — powiedziała stanowczo Anka. — Masz prawo do własnego życia.

Wróciłam do domu późno. Wojciech siedział przy stole z gazetą i butelką piwa.

— Gdzie byłaś? — zapytał bez podnoszenia wzroku.

— U Anki.

— Zostawiłaś mnie samego na cały wieczór.

W jego głosie słyszałam żal i gniew. Wiedziałam jednak, że to nie ja jestem źródłem jego nieszczęścia. On po prostu nie umiał być sam.

Następnego dnia znów zobaczyłam szczeniaka pod śmietnikiem. Tym razem nie mogłam przejść obojętnie. Zabrałam go do domu mimo protestów Wojciecha.

— Zwariowałaś?! Nie będę tu trzymał żadnych psów! — krzyczał.

Ale ja już podjęłam decyzję. Szczeniak dostał na imię Fuks i od razu stał się częścią mojego świata.

Z każdym dniem konflikt narastał. Wojciech stawał się coraz bardziej opryskliwy, a ja coraz częściej myślałam o wyprowadzce. Ale bałam się zostawić go samego — bałam się też samotności i tego, że nie poradzę sobie bez tego domu, mimo wszystko pełnego wspomnień o mamie.

Pewnego wieczoru usłyszałam rozmowę Wojciecha przez telefon:

— Ona już nie jest dzieckiem… Tak, wiem… Ale kto mi pomoże?

Zrozumiałam wtedy, że on też się boi — może nawet bardziej niż ja.

Minęły tygodnie pełne napięcia i milczenia. Fuks rósł zdrowo i dawał mi radość, jakiej dawno nie czułam. Ale dom stawał się coraz bardziej obcy.

W końcu nadszedł dzień decyzji. Spakowałam walizkę i stanęłam w drzwiach kuchni.

— Wyprowadzam się — powiedziałam cicho.

Wojciech spojrzał na mnie długo, bez słowa.

— Poradzisz sobie? — zapytałam drżącym głosem.

Nie odpowiedział od razu. W końcu skinął głową:

— Muszę.

Wyszłam z domu z Fuksem na rękach. Na ulicy poczułam ulgę i strach jednocześnie. Wiedziałam, że nic już nie będzie takie samo.

Dziś siedzę w swoim małym mieszkaniu na Pradze i patrzę na śpiącego psa u moich stóp. Czasem tęsknię za dawnym życiem, za mamą i nawet za Wojciechem. Ale wiem też, że musiałam wybrać siebie.

Czy można być szczęśliwym bez poczucia winy? Czy odpowiedzialność za innych zawsze musi oznaczać rezygnację z własnych marzeń? Może każdy z nas musi kiedyś podjąć decyzję, której nie da się uniknąć.